Moje podróże –> Pociągiem po Niemczech (2016)
Na początku września zostałem zaproszony przez krewnych na tydzień do Niemiec. Rzecz jasna, nie zamierzałem ograniczać się do odpoczynku, ale w miarę możliwości chciałem wykorzystać ten czas na podróże koleją, korzystając z ofert promocyjnych Deutsche Bahn. Dzięki zaproszeniu moje wydatki były minimalne, więc była to dla mnie najbardziej atrakcyjna podróż od 2010 roku.
W relacji opisuję swoje własne spostrzeżenia, które w niektórych momentach różnią się od obowiązującej w mediach linii światopoglądowej. Opisywanie szczegółów, jak wielokrotnie wspominałem, ma pomóc przyszłym pokoleniom w zrozumieniu atmosfery panującej w dzisiejszym świecie.
1. DZIEŃ – 09.09.2016 (piątek) – podróż do Berlina
Swoje podróże z reguły rozpoczynam około 08:40, kiedy pociąg Kolei Śląskich z Oświęcimia do Katowic wyrusza z oświęcimskiego dworca.
9 września 2016 roku to jeden z takich dni, kiedy od rana świeci słońce, panuje przyjemna temperatura, a podróż zapowiada się równie dobrze, bo EN57 z Oświęcimia do Katowic należy do grupy ładniejszych pojazdów tego typu. Zajmuję miejsce w wagonie z układem siedzeń 2+1, dzięki czemu powolna podróż do Katowic jest bardzo wygodna.
W Katowicach najpierw udaję się do kasy PKP Intercity kupić bilet na pociąg IC Świętopełk. Dzień wcześniej próbowałem kupić bilet na II klasę przez internet, ale nie było już biletów ze wskazaniem miejsca; miałem nadzieję, iż przewoźnik podstawi dodatkowy wagon i nie będzie problemów z zakupem. Niestety, muszę kupić bilet na I klasę w wagonie z przedziałami i to jeszcze z miejscem w środku przedziału, czyli obłożenie będzie bardzo wysokie. Pociągiem IC Świętopełk pojadę do Poznania, mam złe przeczucia co do podróży.
Kupuję kanapkę w barze Subway, następnie przysmak pieczarkowy na ciepło i kanapkę na drogę w piekarni Kanapkiełek. Akurat mija godzina i mam piętnaście minut do odjazdu pociągu. Idę na peron zobaczyć, na kogo trafię w przedziale.
Wchodzę na peron, a na peronie mężczyzna w wieku około 55 lat z rozbitą, zakrwawioną głową. Koło niego SOK-iści, ochroniarze oraz niezidentyfikowany młody osobnik, prawdopodobnie pracownik PKP Intercity. Mężczyzna dziwnie się zachowuje, odmawia udzielenia pomocy, jak słyszę, jedzie na miesiąc do Wronek i zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest w stanie wskazującym na spożycie.
Rozglądam się po wagonach, wszędzie pełno ludzi. Na peron wchodzą następni. Mężczyzna z zakrwawioną głową wchodzi do toalety umyć głowę i siedzi tam kilka minut. W końcu wychodzi do przedziału. Pozostało około 5 minut do przejazdu, idę do wagonu, gdzie mam rezerwację miejsca. Wchodzę, szukam przedziału, a tam w środku opisywany mężczyzna, jeszcze jeden również dziwnie się zachowujący, kobieta w średnim wieku oraz młody mężczyzna, pomagający temu, co rozbił głowę. Co za koszmar, myślę i idę do następnego przedziału, ostatniego w tym wagonie. Siedzę sam.
W Gliwicach dosiada się sympatyczny pan w średnim wieku, wraz z nim podejrzany osobnik w wieku około 30 lat jadący do Opola, również w stanie wskazującym na spożycie. Podejrzany osobnik otwiera piwo i zagaduje. Jak zwykle, pada pytanie o pracę. Wymyślam prędko coś o pracy w branży turystycznej, dla mnie to najbardziej kłopotliwe pytanie, więc nawet unikam rozmów z rówieśnikami.
Jegomość wysiada w Opolu, na jego miejscu siada starsza pani. Przyjazna i skłonna do rozmowy. Trochę rozmawiamy o zdrowiu, jedzeniu. Okazuje się, że współpasażer w średnim wieku jadący z Gliwic jest marynarzem. Pracuje u Francuzów w systemie rotacyjnym, był na przykład w Urugwaju, opowiada wiele interesujących historii. Dowiaduję się ciekawostek na temat życia marynarzy i pobytu w tamtych stronach. Z kolei starsza pani opowiada o latach spędzonych z mężem na misji dyplomatycznej w Syrii i kilku innych krajach arabskich. Jakże moje życie wypada blado na ich tle. Ale nic, przynajmniej posłucham.
Następny przystanek – Brzeg. Czwarty pasażer to około 30-letni, dobrze zbudowany mężczyzna z kilkuletnią córką. Zatopiony w ekranie smartfona, na uszach słuchawki, nogi szeroko rozłożone.
We Wrocławiu mam nadzieję, iż nie przyjdzie nikt z miejscówką i mnie nie przegoni. Z przedziału obok, gdzie powinienem siedzieć, dochodzą głośne urywki rozmów. Nie chcę tam wracać. Na szczęście nikt się nie dosiada, ale robi się tłoczno. Dziewczyna ostrzyżona na krótkiego jeżyka z nieokreślonym, dużym ładunkiem w ręku kładzie się przy toalecie, blokując do niej dostęp.
Na stacji Wrocław Mikołajów do pociągu wpada trzydziestokilkuletni mężczyzna z dwojgiem dzieci. Wszyscy są zasapani po sprincie do pociągu. O ile na oko siedmioletni chłopiec trzyma się dzielnie, to kilka lat starsza dziewczynka zaczyna się dusić, wydając nieartykułowane dźwięki. Wygląda to jak atak astmy, na szczęście po kilku minutach dochodzi do siebie.
W Żmigrodzie dłuższy postój. Do przedziału wchodzi starszy pan z paskiem u spodni Harley Davidson, w kapeluszu, okularach i z wąsikiem przypominającym dziewiętnastowiecznego oficera. Jedzie z Gliwic, wcześniej chodził po korytarzu, co wydawało mi się podejrzane. Marynarz rozpoznaje w nim marynarza po charakterystycznym tatuażu, a wędrówki starszego pana po wagonie były spowodowane faktem, iż jechał z żoną w innym przedziale dopóki nie zgłosił się ktoś z miejscówką. Osobne miejsca po dwóch stronach wagonu przydzielił im niedopracowany system sprzedaży PKP Intercity. Trzydziestolatek z córką nadal zatopiony w smartfonie, oderwany od świata zewnętrznego.
Przyjemna część podróży kończy się w Lesznie. Zgłasza się pan z miejscówką i muszę iść do swojego przedziału, skąd wypraszam całkiem ładną studentkę. Na korytarzu tłok. Mam nadzieję, że jakoś wytrzymam, ale najgorsze minęło. Pan jadący do Wronek śpi, drugi dziwny osobnik ma po prostu pijacki głos, lecz jest trzeźwy, obok mnie siedzą dwie inne, młode osoby – student czytający książkę i trzydziestoletni Młody Bóg pracujący na laptopie. Nie jest więc źle.
W Poznaniu mam ponad 3 godziny. Kupuję smaczny obiad na wagę w moim ulubionym Express Marche za 10 złotych, potem spacer do Starego Browaru; tam w Intersporcie nabywam dwa żele energetyczne – mogą się przydać. Dochodzę do rynku, chwilę spaceruję i powrót. Przed podrożą do Berlina kupuję hot-doga w 1minute w galerii Poznań City Center.
O 19:20 ma odjechać Polski Bus do Berlina. To moja pierwsza podróż autobusem dłuższa niż 40 minut od niepamiętnych czasów, czyli przynajmniej od 1995 roku. Jeśli nie muszę, nie jadę autobusem, tym razem do kupna biletu zmusiły mnie okoliczności – nie potrafiłem kupić biletów promocyjnych na pociąg Warszawa – Poznań – Berlin. Nie była to moja wina, tylko wyjątkowo nieprzyjaznego interfejsu sklepu internetowego PKP Intercity, musiałem więc wybrać tani Polski Bus.
Od 19:10 na autokar czeka sporo osób, głównie cudzoziemcy. Nad naszymi głowami przelatują samoloty, mija 10 minut, a czerwonego autobusu z bocianem w logo nie ma. W końcu podjeżdża o 19:25. Na pokładzie kierowca i pracownik obsługi, po sprawdzeniu biletów wyścig o miejsca.
Autobus dwupiętrowy, siadam przy oknie w górnym pokładzie i chociaż obłożenie niemal stuprocentowe, to jako jeden z nielicznych mam miejsce dla siebie. I całe szczęście, bo trafiłem na jakieś pechowe miejsce – siedzenie rozkłada się do tyłu przy próbie oparcia się o nie, podobnie na miejscu obok mnie. Nie da się tego uregulować, najgorzej będą mieli pasażerowie za mną. Cztery godziny męki – nie wyobrażam sobie, jak to wytrzymam. Miejsca na nogi mało, siedzenie wydaje się wąskie, no cholera, gorzej być nie może. Wpadam w panikę, pierwsza podróż po latach, a tu taki pech.
Na szczęście udało mi się zająć taką pozycję, że siedzenie przechylało się w tył podczas hamowania, a potem, kiedy autobus ruszał, powracało do normalnej pozycji. Po wyjeździe z Poznania podróż była płynna i nie mogłem narzekać, aczkolwiek Polski Bus rozczarował mnie, jeśli chodzi o komfort podróży.
W końcu dojechaliśmy do lotniska w Berlinie. Patrzę na zegarek – 30 minut przed czasem. Stoimy parę minut, zastanawiam się, jak długo będziemy jeszcze jechali na berliński dworzec autobusowy. Wysiada sporo osób, kilka przesiada się do Flixbusa jadącego gdzieś w stronę Dusseldorfu.
Przejazd do centrum Berlina trwa bardzo krótko. Na skrzyżowaniu w pobliżu dworca autobusowego jestem świadkiem stłuczki dwóch samochodów. Wjeżdżamy na dworzec ponad 35 minut przed czasem. Dworzec autobusowy brzydki, sporo osób ciemniejszej karnacji, ale nie czuję się zagrożony. Kupuję bilet na komunikację miejską i idę na stację metra Theodor-Heuss-Platz. Jest po 23:00, mam więc sporo czasu do odjazdu pociągu w stronę Brandenburga.
Na Theodorplatz nie mogę znaleźć stacji metra, przez pomyłkę wchodzę na ciemny skwer wyglądający z daleka jak nieoświetlona wysepka otoczona ze wszystkich stron ruchliwymi ulicami. Szybko żałuję, ponieważ na skwerze trwa libacja – na różnych ławkach bezdomni i żule różnych narodowości. Prędko wycofuję się. W końcu znajduję stacje metra. Przy wejściu na stację stoi ćpunka. Do odjazdu składu metra mam 4 minuty, z początku stoję sam na pustej stacji, potem pojawia się kilku innych pasażerów. Miejsce nieciekawe.
Podjeżdża metro. Pociąg metra stary, w moim wagonie śpi niemiecki robotnik, poza tym trzy groźnie wyglądające Murzynki popijają alkohol. Trochę strach, bo właśnie takie panie oglądałem na filmach o kobiecych gangach – gdyby się na mnie rzuciła choćby jedna z nich, byłoby źle. Na następnych stacjach dosiadają się pasażerowie różnych narodowości, w tym grupa Polek pracujących w hotelach, a po ciężkim tygodniu pracy jadących na dyskotekę. W pewnym momencie słyszę brzęk telefonu komórkowego, sięgam po komórkę, a tu telefon nie działa. Nie wiem, co się stało.
Wysiadam na stacji Zoologischer Garten. Przesiadam się na pociąg szybkiej kolei miejskiej na dworzec Berlin Hauptbahnhof. Na ulicach gwar, sporo imprezowiczów, ale jest spokojnie. Sytuacja nie wygląda tak źle, jak spodziewałem się po medialnych doniesieniach. Skład kolei miejskiej to zwykły pociąg – bez toalety, z siedziskami wzdłuż ścian.
Jeszcze przed północą jestem na dworcu Berlin Hbf.
2. DZIEŃ – 10.09.2016 (sobota) – Luneburg, Hanower, Celle
Pociąg RE do Brandenburga odjeżdża przez trzecią w nocy, mam więc sporo czasu na zwiedzanie berlińskiego dworca głównego i okolicy. Na dworcu niemal wszystko pozamykane, czynny jest tylko McDonald’s i jakaś kawiarnia, w której nikogo nie ma. Można też skorzystać z toalet. Na ławkach śpi kilkoro pasażerów, jedna młoda dziewczyna leży na posadzce. Kręci się niewiele osób, głównie imprezowicze.
Idę na krótki spacer nad Sprewę. Nad rzeką dyskoteka, przyjemna atmosfera, mijam zakochane pary, osoby idące do klubów, grupy młodzieży. Nie wyczuwam żadnego zagrożenia, bardzo się cieszę, że pojechałem na tę wycieczkę.
Po 30 minutach wracam na dworzec. W biletomacie kupuję bilet Schönes-Wochenende-Ticket. W oczekiwaniu na pociąg próbuję naprawić telefon komórkowy, lecz nic z tego. Nadal nie działa, w domu pewnie ojciec panikuje, a ja nie mam jak się z nim skontaktować.
Noc mija w miarę spokojnie, temperatura w sam raz, na dworcu unikam jedynie osobnika wyglądającego na obłąkanego lunatyka, spacerującego w tę i z powrotem. Unika go nawet policja, co jakiś czas pojawiająca się na dworcu.
W końcu wsiadam do pociągu piętrowego do Brandenburga (odj. 02:43). Pociąg zmodernizowany, w wagonie oprócz mnie grupa młodych kobiet mówiących po włosku i jedna ładna blondynka w wieku około 25 lat. Pociąg odjeżdża z piętnastominutowym opóźnieniem. Podróż szybka, wygodna, grupa kobiet wysiada w Poczdamie.
W Brandenburgu (03:50-04:20) na stacji na placu przed nią pusto, nie ma uchodźców, nie ma nikogo. Dworzec zamknięty, sklepy pozamykane, poza mną i ładną dziewczyną żywej duszy. W końcu podstawiają pociągi. Problem polega na tym, że z jednego peronu odjeżdżają pociągi do Cottbus i Magdeburga. Znów wsiadam z ładną pasażerką.
W Magdeburgu jestem około piątej rano (05:17). Ponownie ponad pół godziny czekania. Fotografuję dworzec, potem idę fotografować pociągi. W pociągu Harz-Elbe-Express konduktor wściekł się, widząc mnie fotografującego wnętrze i głośno krzyczy do policjantów siedzących w pociągu, pokazując na mnie palcem. Policjantom jednak z jakiegoś powodu nie chce się interweniować, a ja spokojnie kontynuuję sesję fotograficzną z zewnątrz.
Z Magdeburga do Uelzen pociąg piętrowy Regio Express (odj. 05:53) jedzie prawie pusty. Chwilę drzemię, przed stacją końcową myję zęby w toalecie.
W Uelzen (przyj. 07:46) przesiadka na pociąg Metronomu do Hamburga (08:02). O dworcu w Uelzen czytałem już kilka lat temu, nie przypuszczałem jednak, że na żywo ten dworzec wygląda tak pięknie. Czuję się jak w bajce – wszystko wygląda jak w baśni – tunele, schody do holu, oczko wodne przy schodach, hol dworca, a nawet windy. Jak dla mnie rewelacja, jeszcze takiego dworca nie widziałem. Nie należy do dużych dworców, mimo to moim zdaniem mógłby znaleźć się w rankingach najpiękniejszych dworców Europy.
Na pociąg do Hamburga na peronie czekają nieprzebrane tłumy. Skład długi, zestawiony z wagonów piętrowych, udaje mi się znaleźć miejsce. Po krótkiej podróży wysiadam w Luneburgu (08:25). Z dworca idę na półtoragodzinny spacer po mieście. Z dworca do centrum idzie się krótko, a miasto jest piękne. Mam szczęście do pogody. Nie jest za gorąco, sklepy i kawiarnie dopiero rozpoczynają dzień, a w centrum spaceruje bardzo mało ludzi. Bardzo podoba mi się hanzeatycka zabudowa, zwiedzam, ile się da w tak krótkim czasie, po czym wracam na dworzec. Na dworcu w piekarni kupuję dwie drożdżówki z cynamonem – mają promocję 2 w cenie 1. Drożdżówki pięknie wyglądają, pięknie pachną, natomiast jak dla mnie za słodkie, zdecydowanie wolę polskie.
Z Luneburga o 09:33 jadę do Uelzen, tam szybka przesiada na pociąg Metronomu relacji Uelzen – Getynga (odj. 10:06). Zamierzam wysiąść w Celle, jednak przesypiam stację i kończę podróż na dworcu głównym w Hanowerze (11:14). Jest gorąco, pocę się. Z automatu przed dworcem dzwonię do krewnych, informując o awarii telefonu komórkowego. Ojciec i krewni spanikowani; myśleli, że coś mi się stało; uspokajam ich.
Jak tylko kończę rozmowę, wybieram się na dwugodzinny spacer po centrum Hanoweru. Miasto jest raczej ośrodkiem administracyjno-handlowym, więc centrum nie robi na mnie szczególnego wrażenia. Niebrzydkie, atmosfera jak najbardziej przyjazna, pomimo tego czegoś mi brakuje. Nie przygotowałem się wcześniej do tej wizyty, bo poszedłbym zwiedzać inne miejsca. O 13:00 wracam na dworzec. Kupuję coś do jedzenia za 3,5 euro – okazuje się to zmrożonym wrapem z kawałkami mięsa z kurczaka. Idę pod prysznic – muszę zapłacić 1 euro za wstęp do ubikacji i 7 euro za prysznic. Nie dostaję nawet ręcznika. Obsługa nie mówi po angielsku.
Po odświeżającym prysznicu wychodzę z szaletu, a tu przez tunel dworcowy przechodzą kibice. Setki kibiców i ani jednego policjanta. Głośne śpiewy, krzyki, ludzie schodzą im z drogi. Ja też.
Po zmrożonym wrapie zaczyna mnie boleć żołądek. Zaopatruję się w dużą wodę Evian w sklepie Spar. Do zakupu sprzedawca dolicza mi 25 eurocentów. Jeszcze nie wiem, iż tutaj do każdej plastikowej butelki tyle doliczają i jestem zirytowany domniemanym zawyżeniem ceny.
Jadę do Celle, szkoda byłoby pominąć miasto, które bardzo podobało mi się na zdjęciach. Wiem, ma w swojej historii negatywny epizod w stosunkach polsko-niemieckich, lecz postanowiłem skupić się na teraźniejszości. Pociągiem Metronomu o 13:40 dojeżdżam do Celle w 25 minut.
Z dworca idę w stronę centrum miasta według tego, co zapamiętałem z map Google. Przechodzę przez dzielnicę wielokulturową – bary z kebabem, dzieci bawiące się na ulicach, podejrzane towarzystwo. Idę już 10 minut i nie widzę żadnego zabytku charakterystycznego dla historycznego centrum. Na domiar złego powraca gwałtowny ból żołądka, przechodzący w ból jelit. Po kilku minutach wpadam w panikę, bo nie widzę toalety. Toi-toi zamknięty, urzędy nieczynne, a ja idę i idę, a w środku skręca mi jelita.
W końcu mijam kawiarenkę, przy skrzyżowaniu upragniona strzałka w lewo z napisem WC, moim oczom ukazuje się park i zamek. Niestety, strzałka do toalety na niewiele się zdała, bo droga rozwidla się w kilka stron. Jeżeli wybiorę złą, będzie tragedia. Po lewej stronie mam mapę parku. Zaznaczone są trzy toalety. Problem w tym, iż nie ma zaznaczonego miejsca, w którym znajduję się ja i mapa jest bezużyteczna. Skręcam w lewo w stronę placu zabaw, gdzie widzę jakiś parterowy budynek. Niestety, to nie szalet. Bez obaw, poradziłem sobie – ostatkiem sił dochodzę do bezpłatnych toalet na zamku.
Postanawiam nie kupować już żadnego fast-fooda na dworcach.Z zamku idę do centrum miasta. W centrum domy szachulcowe, tłumy turystów, wszystko jak najbardziej na plus. Z ostrożności szukam toalet – gdybym kierował się strzałkami i planami miasta, nigdy bym ich nie znalazł. O 15:25 kończę zwiedzanie miasta i maszeruję na dworzec. Właściwie to marszobieg, bo pociąg jedzie o 15:47. Przechodzę przez park, mijam znienawidzoną mapę, czas goni.
Na dworzec docieram w rekordowym tempie – biegiem przez skwer, prędko przemykam przez dzielnicę wielokulturową i szybko na peron. Tu już wjeżdża pociąg w stronę Hanoweru. Przejazd trwa niecałe pół godziny.
Planowałem zwiedzić jeszcze Hildesheim. Uciekł mi pociąg, pozostaje więc jechać do miejsca przeznaczenia. Szybko fotografuję dwa wyjścia z dworca Hannover Hbf – przy jednym stoi grupa Murzynów, przy drugim nie stoi nikt, słychać natomiast orientalną wydobywającą się z odtwarzacza gdzieś niedaleko. Wracam do głównego wyjścia, dzwonię z automatu do krewnych, po czym biegiem na peron, skąd odjeżdża pociąg kolei aglomeracyjnej Hanower – Paderborn. Jak na kolej aglomeracyjną to dość długa trasa, przejazd pomiędzy tymi miastami trwa dwie godziny, a bilety ze stacji pośrednich wcale nie są tanie. Na peronie kłębi się tłum, a pociągu ani widu, ani słychu. Mijają kolejne minuty i nic. Żadnego komunikatu, tylko tłum rośnie, nawet nie da się ruszyć. W końcu pociąg przyjeżdża z dwudziestopięciominutowym opóźnieniem. Typowy pociąg podmiejski – długi, wygodny, z małym przedziałem klasy pierwszej wyglądającym identycznie jak klasa druga. No i jest jedna toaleta.
Jadę prawie półtorej godziny, przez cały czas stoję. Mimo to podróż wygodna – pociąg klimatyzowany, pełna kultura, nie widać uchodźców.
Czas pryska, kiedy przed osiemnastą przyjeżdżam na stację docelową. Wyremontowany dworzec, wyremontowane perony z wiatami, a na peronach siedzi sobie grupka Murzynów. Nie wyglądają zbyt przyjaźnie, dlatego wraz z krewnymi i innymi pasażerami szybko opuszczamy to miejsce.
3. DZIEŃ – 11.09.2016 (niedziela) – odpoczynek
Dzień odpoczynku. Odsypiam podróż, pomagam przy pracach wokół gospodarstwa. Panuje upał. Udało się naprawić telefon komórkowy.
4. DZIEŃ – 12.09.2016 (poniedziałek) – Lippstadt, Soest, Munster, Paderborn
Dziś rozpocznę swoją podróż tuż po 09:00 z biletem Lander Ticket na Nadrenię Północną-Westfalię. Problemem było przygotowanie się do podróży – wyszukiwarki internetowe Deutsche Bahn oraz PKP pokazywały różne godziny odjazdu mojego pociągu.
Słoneczny ranek zwiastuje upał. Jeszcze przed wyjazdem otrzymuję telefon z jednego z oświęcimskich urzędów, że mam się zgłosić osobiście 20 września we wtorek.
Idę na stację kolejową. Po drodze wstępuję do sklepu, gdzie zaopatruję się w kanapkę, bo czeka mnie dość długa podróż. Najpierw jadę pociągiem do Paderborn. Pociąg podmiejski z Hanoweru okazuje się komfortowy, jeżeli podróżuje się na siedząco. Trasa malownicza – legendarny wiadukt w Altenbeken, później pola i panorama Paderborn z okien pociągu.
W Paderborn mam kilkanaście minut na przesiadkę. Zwiedzam zaskakująco brzydki dworzec i fotografuję pociągi. Wsiadam do pociągu Eurobahn, którym jadę do Lippstadt. W pociągu chłodno, aż nie chce się wysiadać. Po dwudziestu minutach dojeżdżam do Lippstadt. Z małego dworca przechodzę przez skrzyżowanie wprost do centrum miasta. Kierowcy grzecznie się zatrzymują. Miasto ładne, lecz spodziewałem się czegoś więcej po zdjęciach w internecie. Idę do rynku i z powrotem. Groteskowo wyglądają ogródki w kawiarniach – przy stolikach siedzą starzy, zniedołężniali Niemcy, a obok nich młodzi, pełni życia, dobrze zbudowani Arabowie i Murzyni – wszyscy piją kawę, jedzą pieczywo i obserwują życie. Na ulicach widać wielodzietne rodziny imigrantów spokojnie korzystających z życia na tle Niemców i imigrantów z Europy Środkowej i Wschodniej pracujących w sklepach i lokalach gastronomicznych.
Wracam na dworzec dziesięć minut przed odjazdem pociągu. Na peronach i w prowizorycznym holu dworca obowiązuje zakaz palenia, lecz nikt się nim nie przejmuje, ani Niemcy, ani imigranci.
Szybki przejazd pociągiem Eurobahn do Soest. Na dworcu niemiła niespodzianka – na schodkach prowadzących z holu na peron siedzą Murzyni i przeszywają mnie spojrzeniem pełnym nienawiści. W holu odwracam się, a oni nadal patrzą. Patrzą, jakby chcieli zabić. Przechodzą mnie ciarki. Rezygnuję z fotografowania holu dworca, idę na miasto. Z dworca do zabytkowego centrum jest bardzo blisko. Obok dworca stoi olbrzymia galeria handlowa; aby dostać się do centrum, wystarczy z dworca przejść przez skwer okupowany przez nieszkodliwych żuli. Za skwerem ujrzymy polskie delikatesy.
Soest to niewielkie, urokliwe, typowe niemieckie miasteczko. Na szybkie obejście zabytkowej części wystarczyło 45 minut, na pewno warto pospacerować dłużej – rynek, katedra i okoliczne uliczki bardzo mi się spodobały. Chętnie zostałbym tu na dłużej, ale czas goni i robi się coraz goręcej, czas więc wracać na dworzec.
Na dworcu kupuję drożdżówkę. Przy wejściu do tunelu na perony nie siedzą już Murzyni, ale młodzieńcy o arabskim wyglądzie. Patrzą równie nieprzyjaznym wzrokiem.
Wsiadam do pociągu Regio Express jadącego aż do Dusseldorfu. Pociąg zestawiony z piętrowego składu push-pull niezmodernizowanego. Na początku usadawiam się w wagonie, gdzie klimatyzacja pracuje zbyt mocno, wkrótce przesiadam się do innego. Podróż cudowna – pociąg jedzie bardzo szybko, jakby płynął po torach. Rewelacyjne uczucie, po raz kolejny szaleję ze szczęścia, że wybrałem się w tę podróż. Do pełni szczęścia brakuje jedynie czynnych gniazdek.
Pociągiem jadę aż do Essen. Dworzec główny w Essen zaskakuje mnie – spodziewałem się małego, wstrętnego obiektu, a tu z zewnątrz wygląda niepozornie, natomiast w środku to duży dworzec z ogromnymi potokami podróżnych. Trudno mi się odnaleźć wśród ludzi spieszących się w różne miejsca.
Po drodze krótki przystanek na dworcu w Mulheim i dalej do Duisburga. Pierwsze wrażenie z Duisburga jak najgorsze – perony zaniedbane, zarośnięte, ciemne. Tunel i hol główny dworca od strony centrum miasta wyglądają znacznie lepiej. Wychodzę z dworca – plac przed dworcem rozkopany, podobnie jak ulica prowadząca do centrum. Żar leje się z nieba, o zwiedzaniu nie ma mowy. Przechodzę do drugiego wyjścia, tego od strony Kammerstraße – tam czuję się, jakbym znalazł się na dworcu w Bytomiu przed remontem. Budka z kebabami, postój taksówek, a wokół podejrzani osobnicy. Miejsce wyjątkowo przygnębiające.
Z Duisburga jadę na dworzec Bochum Hauptbahnhof pociągiem Regio Express. Kiedy wysiadam, krew zastyga mi w żyłach. W tłumie na peronie czeka muzułmańska rodzina – mąż, żona i czworo dzieci. Kilkuletni chłopiec celuje w pasażerów pistoletem-zabawką. Bez żadnych emocji. Po prostu dobra zabawa. W ogóle w Nadrenii Północnej-Westfalii imigrantów z krajów arabskich i afrykańskich widać na każdym kroku. Jest ich znacznie więcej niż na przykład w Brandenburgii.
Z Bochum postanawiam dojechać do miasta Munster, znanego z pięknych ogrodów. Po drodze wysiadam sfotografować dworzec w Dortmundzie. Pociągiem Regio Express dojeżdżam do stacji Hamm, gdzie muszę się przesiąść do pociągu Eurobahn. Mam 20 minut na zwiedzanie dworca. Dworzec niczego sobie – zadbany, z pięknym sufitem, kolejne pozytywne zaskoczenie. Przed dworcem znajduje się węzeł przesiadkowy komunikacji miejskiej i zrewitalizowany plac.
Do Munster jadę ponad 40 minut. Podróż również przyjemna, na jednej ze stacji do pociągu wpadają zziajane dziewczyny i muszą kupić bilet u konduktorki.
W Munster mam godzinę i kwadrans na zwiedzanie miasta. Dworzec jest remontowany, tracę 15 minut, zanim dojdę do centrum. Po zabudowie oraz liczbie rowerzystów mam wrażenie, iż jestem w jakimś holenderskim mieście. Miasto rzeczywiście warte odwiedzenia, dużo zabytkowych budynków, w powietrzu czuć pozytywną energię. Nie podobają mi się jedynie kolorowe chorągiewki nad jedną z głównych ulic – nie da się przez to sfotografować zabytkowych budynków, poza tym pasują tu jak pięść do oka. Taka moda.
Staram się zwiedzić jak najwięcej w krótkim czasie, lecz pomimo szybkiego tempa nie ma szans na dotarcie do słynnych ogrodów. Jestem cały spocony i muszę pędzić na dworzec szeroką aleją, gdzie aleja jest do dyspozycji rowerzystów, natomiast piesi mają do swojej dyspozycji wąskie chodniki z dwóch stron. Na szczęście nie zgubiłem się i wpadam biegiem na peron trzy minuty przed odjazdem pociągu Eurobahn do Paderborn.
Pociągi Eurobahn będą mi się kojarzyć z przyjemnie chłodzącą klimatyzacją, zbawienną we wrześniowych, wyjątkowo wysokich temperaturach. Podczas postoju na stacji Hamm zauważam na sąsiednim peronie pociąg Regio Express. Patrzę na wyświetlacz – kierunek Paderborn. Pędzę co sił i wskakuję do pociągu tuż przed odjazdem. Mam nadzieję, że zdążę na wcześniejszy pociąg w stronę Hanoweru. Pociąg pędzi, lecz co z tego, skoro dojeżdża po Paderborn 10 minut po odjeździe pociągu z Paderborn do Hanoweru?
Muszę poczekać 50 minut na następny pociąg. Jest po 18, upał zelżał, wychodzę na miasto. Dochodzę do deptaka, a spacer kończę w miejscu Marienplatz mit Statue. Trzeba wracać na dworzec. Kiedy szykuję się do powrotu, słyszę syreny przynajmniej trzech samochodów i trąbienie charakterystyczne dla samochodów strażackich. Przy przejściu dla pieszych z deptaka na Bahnofstrasse przejeżdżają dwa radiowozy na sygnale. Po przejściu przez ulicę słyszę trzeci radiowóz. Po kilku minutach następny. Piąty radiowóz wyjeżdża z bocznej uliczki, gdy zbliżam się do dworca. Do dziś nie wiem, co się stało, choć szukałem informacji w internecie.
Podróż powrotna bez niespodzianek, po 19:00 jestem na stacji docelowej. Idę jeszcze na chwilę do centrum – na rynku grupki uchodźców siedzą, bawiąc się smartfonami. Jestem jedynym białym. Marzę jedynie o prysznicu.
5. DZIEŃ – 13.09.2016 (wtorek) – Paderborn
Po wczorajszej dłuższej wycieczce planuję tylko dokończenie zwiedzania Paderborn. Upał jeszcze większy niż wczoraj, od rana duszno i parno.
Po 09:30 docieram do centrum Steinheim. W miasteczku spokojnie, uchodźców nie widać, ogólnie pustawo – czynna piekarnia, inne sklepy i lokale gastronomiczne jakby dopiero otwierały. Idę na zakupy do supermarketu niedaleko dworca, kupuję jedynie kanapkę.
Do Paderborn jadę około 30 minut. Na dworcu ogłoszenie, iż od jutra na trasie będzie uruchomiona zastępcza komunikacja autobusowa. Podróż, do czego się już przyzwyczaiłem, szybka i przyjemna, klimatyzacja ustawiona jak należy.
W Paderborn nie da się wytrzymać. Przez upał trudno oddychać. Wybieram się na miasto na dwie godziny, bo dłużej nie dam rady. Z początku jakoś wytrzymuję. Miasto takie sobie – deptak, przeciętna zabudowa, ładny budynek uniwersytetu, siedziby wielu mniejszych i większych firm. Główny plac miasta przytłacza mnie. Przyzwoicie wyglądające budynki, majestatyczna katedra, a do tego wstrętne Muzeum Dionizosa z fontanną. Nie wiem, kto wymyślił coś tak okropnego – ten budynek szpeci i wywołuje salwy śmiechu na samo wspomnienie Paderborn. Chodzę po centrum przez 15 minut, odpoczywam chwilę w cieniu w parku miejskim. Kolejny odpoczynek w klimatyzowanej księgarni, szukam materiałów do nauki języka niemieckiego dla cudzoziemców.
Po odpoczynku w księgarni próbuję znaleźć jakiś supermarket. Poszukiwania nieudane, do tego robi mi się słabo. Żel energetyczny daje chwilową ulgę, w końcu wchodzę do samoobsługowej piekarni, gdzie kupuję napój Mezzo Mix z lodówki i coś do jedzenia. Przepłacam, lecz nie było wyjścia. Po wypiciu zimnego napoju od razu czuję się lepiej.
Wracam na dworzec, pstrykam kilka zdjęć, jak najszybciej wracam do krewnych. W biletomacie kupuję bilet powrotny na sobotę – za podróż do granicy niemiecko-polskiej płacę jedynie 29 euro.
W miasteczku ulice opustoszałe, na ulicach bardzo mało samochodów. Kto może, chroni się przed słońcem. Odpoczywam do wieczora.
Paderborn zaklasyfikuję do miast, które nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia. Po prostu byłem, pospacerowałem, nie znalazłem niczego, do czego mógłbym się przyczepić (poza okropnym Muzeum Dionizosa), ale też nie znalazłem niczego, co skłoniłoby mnie do powrotu.
6. DZIEŃ – 14.09.2016 (środa) – Bad Pyrmont, Hameln
Upały dają w kość. Zamierzałem jechać do Bremy i Hamburga, lecz po wczorajszym osłabieniu w Paderborn obawiam się, iż skończyłoby się to dla mnie bardzo źle. Wybieram krótszą wycieczkę.
Wyjeżdżam po 08:00 do Bad Pyrmont, niewielkiego uzdrowiska. Przejazd pociągiem Paderborn – Hanower trwa 20 minut. Do Bad Pyrmont jedzie duża grupka osób, w tym kuracjuszki w średnim wieku odbywające typowo damskie głośne, plotkarskie rozmowy.
Wysiadam na stacji, rzut oka na plan miasta – według mapy do centrum idzie się dość długo. Korzystam z toalety – w tym celu należy wypożyczyć klucz w sklepiku przy dworcu za opłatą 50 eurocentów. Miałem zamiar podjechać autobusem miejskim, żaden akurat nie jechał.
W końcu poszedłem pieszo. Mijam Lidl, przed supermarketem budka z kiełbasami na gorąco. Pojawiają się pierwsze, pojedyncze wille, z czasem zabudowa robi się gęstsza, budynki większe, ale jest bardzo spokojnie. Dochodzę do punktu oznaczonego na planie miasta jako „Markt”. Jestem zawiedziony, bo to nie główny plac miasta, tylko targowisko. Ceny bardzo wysokie, przy innej budce z kiełbasami na gorąco kolejka. Niemcy bardzo cenią sobie ten przysmak.
Przechodzę przez kilka ulic, mijam ładny kościół, w końcu trafiam na deptak. Zabudowa współczesna, nawet dziwię się, iż tak duże budynki wybudowano w takim małym mieście. Spaceruje dużo ludzi, nie widać uchodźców, życie toczy się normalnie.
Po pięciu minutach dochodzę do dzielnicy uzdrowiskowej i pijalni wód. W pijalni muszę kupić w automacie plastikowy kubek za 25 eurocentów. Próbuję każdej z wód leczniczych. Mają charakterystyczny dla wód leczniczych smak – jedne z nutką goryczy, inne takie sobie. Park uzdrowiskowy wygląda gorzej niż parki w polskich uzdrowiskach – aleje i ścieżki nie są wybrukowane, wszystko wygląda na zaniedbane.
Z parku wracam do pijalni wód, stamtąd schodzę w kierunku zamku na wodzie, mijając wejście do ogrodów. Wstęp płatny, nie wchodzę nie z powodu skąpstwa, tylko z powodu upału. Część miasteczku przy zamku wygląda reprezentacyjnie. Stylowe wille funkcjonujące jako hotele i pensjonaty, ulica z kocich łbów i ładna sceneria. Zamek oglądam tylko z zewnątrz, muszę wracać na dworzec.
Tym razem wystarczy iść prosto przez 15 minut. Z początku zabudowa willowa – kilka budynków przydałoby się wyremontować, bo popadają w ruinę. Przez 15 minut mijam może ze czterech przechodniów, inni jeżdżą samochodami.
Z Bad Pyrmont jadę do drugiego miasta przewidzianego na dziś. O Hameln wcześniej nie słyszałem. Wybrałem się tam, ponieważ centrum ładnie wyglądało na zdjęciach. Na świecie Hameln kojarzy się z legendą o szczurołapie, spisaną przez braci Grimm.
Po wjeździe na stację pociąg Paderborn – Hanower zatrzymuje się, ale z głośników słychać komunikat po niemiecku i angielsku, aby nie wysiadać. Za chwilę pociąg rusza i łączy się z jednostką Hameln – Hanower. Wtedy można wysiąść. Dworzec w Hameln czysty, zadbany, z jednej strony perony linii Paderborn – Hanower, po przejściu przez budynek z innej strony peron dla pociągów Bünde – Hildesheim. Przyjemne miejsce, zapowiadające udaną wycieczkę. Przed dworcem dworzec komunikacji miejskiej – mnóstwo dzieci w wieku szkolnym.
Na podstawie planu miasta umieszczonego przed dworcem maszeruję do centrum. Szybko przechodzę przez dzielnicę wielokulturową, po 10 minutach marszu widzę informację turystyczną, parking wypełniony autokarami i tłumy turystów w różnym wieku wysiadające z tych autokarów. Przechodzę przez tunel, a za tunelem deptak – ulica Osterstrasse. Co tu dużo pisać – jest pięknie. Gwarno, tłoczno, jak w typowym turystycznym mieście, mimo to od razu polubiłem atmosferę centrum Hameln. Dochodzę do rynku, fotografuję kolejne uliczki i spaceruję. . Niewysoka, zadbana zabudowa, czysto, specyficzna atmosfera. Bardzo lubię takie miasta, dlatego pomimo upału przedłużam swoją wizytę. Po obejściu centrum spacer wzdłuż rzeki Wezery, następnie odpoczywam w galerii handlowej przy rynku i ponownie ruszam na spacer. Tak upływają trzy godziny, po których wracam na dworzec. Gdyby nie wysoka temperatura, pewnie zostałbym tu dłużej.
Podczas powrotu zwracam uwagę na autobus przegubowy komunikacji miejskiej z młodzieżą ze szkoły średniej. Niby zwykły autobus, ale w środku dwóch młodych Niemców ćwiczy na poręczach, reszta się przygląda, jakby to było coś normalnego.
Wstępuję do sklepu azjatyckiego. Mam nadzieję, że kupię coś dobrego z egzotycznych krajów. Sklep słabo zaopatrzony, kupuję zupkę instant z Tajlandii i sok w puszce z Filipin. Oba produkty niezbyt smaczne, wydałem 1 euro.
Powrót do mojej miejscowości.
7. DZIEŃ – 15.09.2016 (czwartek) – Hildesheim, Brunszwik, Goslar
Przedostatni dzień przed podróżą powrotną. Temperatura nadal wysoka. Tym razem przetestuję bilet Lander Ticket na Dolną Saksonię. Przedtem muszę kupić bilet normalny do niedalekiego Bad Pyrmont, gdzie zaczyna się granica obowiązywania biletu Lander Ticket Niedersachsen. Oba bilety bez problemu nabywam w biletomacie na peronie stacji.
Wyruszam przed 09:00. Podróż bez przygód, w Hameln przesiadam się na pociąg NordWestfalenBahn relacji Bünde- Hildesheim. Na dworcu kupuję smaczną kanapkę, oczekiwanie na pociąg do Hildesheim wydłuża się z powodu opóźnienia wynoszącego prawie 20 minut. Jedziemy pociągiem Coradia Lint oznaczonym jako VT648. Obłożenie wysokie, trasa niezelektryfikowana, w oddali początkowo po jednej stronie wzgórza i pagórki, z drugiej pola. Po drodze pociąg zatrzymuje się na opustoszałych stacjach, większa wymiana podróżnych na stacji Elze – tamtejszy zabytkowy dworzec znajduje się w opłakanym stanie, a szkoda. Za Elze z okien pociągu widać piękny zamek Marienburg.
W Hildesheim fotografuję pociągi na dworcu, po zakończeniu sesji udaję się zwiedzać centrum miasta. Dużo zabytkowych budynków zostało zniszczonych podczas II wojny światowej, więc przeważa zabudowa powojenna. Hildesheim trochę rozczarowało mnie – mnóstwo sklepów, galerii handlowych, siedziby firm, natomiast poza odbudowanym rynkiem nie znalazłem nic ciekawego. Na koniec kupuję kanapkę dnia w barze Subway – dziś czwartek, więc zjem pyszną kanapkę kurczak Fajita z sosem kowbojskim.
Przed jedenastą panowała jeszcze przyjemna temperatura, miałem nadzieję, iż będzie tak przez cały dzień. Nic bardziej mylnego.
Z Hildesheim jadę do Brunszwiku pociągiem Enno Hildesheim – Wolfsburg. Nowe pojazdy najwyższej klasy, nie można niczego zarzucić. Oczywiście obowiązkowo zdjęcia.
W Brunszwiku jest już dużo goręcej niż w Hildesheim. Wychodzę z posępnego dworca. Wiem, że do centrum idzie się 15 minut, a nie mam ochoty męczyć się w upale, dlatego sprawdzam ceny biletów na komunikację miejską w biletomacie. Pod polem bilet dobowy wyskakuje bilet Lander Ticket Niedersachsen, z czego wynika, że bilet jest ważny również w komunikacji miejskiej. Ryzykuję, wsiadam do tramwaju, którym dojeżdżam do przystanku Georg-Eckert-Straße.
Spaceruję po Brunszwiku, ale miasto przytłacza mnie. Współczesne gmachy mieszają się z pojedynczymi zabytkami, ogromne place, aleje, posępne budynki to nie moja bajka. Swoje robi upał i choć spodobała mi się katedra, postanawiam szybko wracać na dworzec z innego przystanku. W drodze powrotnej z okien tramwaju widze ładną ulicę odchodzącą z placu Magnitorwall. Wielki parowóz-pomnik sygnalizuje, że zbliżamy się do dworca. Z tramwaju wbiegam na peron. Uciekł pociąg do Hanoweru, wlatuję do przepełnionego pociągu firmy Erixx jadącego do Goslar.
Pociąg przyspieszony, dużo osób wysiada na stacji Wolfenbuttel. Z ciekawych miejsc na trasie należy wymienić niszczejący, kiedyś piękny zabytkowy dworzec w Börssum i zabytkowe wagony na stacji Vienenburg. Jak przeczytałem później w internecie, na dworcu urządzono niewielkie Muzeum Kolejnictwa, a pociągi retro raz na jakiś czas wyjeżdżają w trasę.
Po 50 minutach dojeżdżamy do Goslar. Dworzec przeciętny, przed dworcem kilkanaście budek ze sklepikami oraz barem Subway. Upał zniechęca do zwiedzania. O mieście nic nie wiedziałem, nie miałem go w planie podróży, po prostu trafiłem tu przypadkiem. Myślę – przejdę parę uliczek, zrobię parę zdjęć i wracam. Ruszam w kierunku budynku poczty, później skręcam w boczną uliczkę, a tu piękna zabudowa z domów szachulcowych. Trafiam na plac z kościołem św. Jakuba – coś pięknego. Powinienem już wracać na dworzec, ale postanawiam przedłużyć swój pobyt o około dwie godziny. Zwiedzam piękne centrum, trafiam w kolejne zaułki, spacer kończę na zamku, gdzie odpoczywam na ławeczce w cieniu. Turystów bardzo dużo.
Zostało trochę czasu, delektuję się atmosferą tego pięknego miejsca, odkrywając coraz to nowe zakamarki. Zwiedzanie kończę 45 minut przed odjazdem pociągu. Wchodzę do galerii handlowej w centrum miasta, tam na parterze buszuję po sklepie spożywczym, porównując ceny z polskimi. Zaciekawiła mnie woda artezyjska z Fidżi. Mała butelka kosztuje 4 euro. Wiadomo, nie kupię, podaję tylko jako ciekawostkę. Moje zakupy to woda Evian oraz napój Mezzo Mix. Przy kasie chcę wymienić butelkę plastikową, sprzedawca po niemiecku odsyła mnie do automatu. Tyle dni i na to nie wpadłem (butelki zostawiałem krewnym). Butelkę muszę wieźć z powrotem, bon z automatu w tym sklepie nie przyda mi się do niczego.
Zanim wrócę na dworzec, kupuję drugą dziś kanapkę w Subway’u – znów kurczak Fajita z sosem kowbojskim. Niebo w gębie, aczkolwiek tutejszy Subway przypomina jakiś podrzędny bar.
Goslar wraz z Hameln to moje odkrycia podróż podróży po Niemczech – oba miasta piękne, jedno i drugie chciałbym zwiedzić jeszcze raz, najlepiej kiedy panują temperatury rzędu 20 stopni Celsjusza.
Mój pobyt w Goslar kończy się nieprzyjemnym akcentem. Fotografuję pociągi na dworcu, w tym również pociąg Harz Elbe Express. Wywołuje to atak szału u konduktora, jak i u maszynisty. Krzyczą coś do mnie po niemiecku, ale ja ich ignoruję, nadal robiąc zdjęcia. Konduktor wściekły dzwoni gdzieś z telefonu komórkowego, nawet nie starając się ściszyć głosu w obecności pasażerów czekających na inny pociąg. Nie znam języka niemieckiego, ale doskonale rozumiem powtarzające się słowa „policja” oraz „terrorysta”. Oczekując na pociąg Erixx do Hildesheim robię zdjęcia pociągu Deutsche Bahn do Getyngi. Konduktor Harz Elbe Express pali się ze złości, nabrzmiałe żyły, czerwona twarz, niewyobrażalna agresja. Nie napiszę więcej, bo nie chcę kłopotów.
W końcu podjeżdża pociąg Goslar – Hanower. Ruszamy. Spodziewam się kolumny radiowozów, helikoptera lub komitetu powitalnego na następnej stacji. Nic takiego się nie dzieje. Konduktor firmy Erixx kontroluje moje dokumenty dłużej niż innym pasażerom, po czym zamyka się w kabinie maszynisty (jedna jest pusta) i gdzieś dzwoni. Przechlapane, myślę. Dzwonię do krewnych uprzedzić ich, że mogę mieć kłopoty.
Zamykam się w toalecie, aby się umyć chusteczkami nawilżającymi przed ewentualnym aresztowaniem. Do Hildesheim dojeżdżamy po jakichś 40 minutach, tam mam przesiadkę na pociąg do Hameln. Wychodzę, policji nie widzę. Sprawdzam rozkład jazdy, wychodzi, że pociąg do Hameln odjechał 10 minut przed przyjazdem pociągu z Goslar, następny pojedzie za 50 minut. A podobno w Niemczech wszystko jest idealnie skomunikowane.
Odwracam się, a tu w moją stronę idzie dwoje funkcjonariuszy Deutsche Bahn Sicherheit (odpowiednik Straży Ochrony Kolei), a za nimi starszy pan w mundurze kolejarza. Żartów nie ma – zarówno pan i pani mają ponad dwa metry wzrostu, widać, że regularnie ćwiczą na siłowni, wspomagając się odżywkami. Pani funkcjonariusz wygląda jak wojowniczka MMA, do tego ma tak grube dłonie, że mogłaby zmiażdżyć mi kości.
Reaguję w sposób typowy dla mnie – idę w ich stronę pewnym krokiem udając, że nic się nie dzieje. Jestem na tyle bezczelny, że wchodzę pomiędzy funkcjonariusza i funkcjonariuszkę. Oni stają, gapią się na mnie i nie wiedzą, co robić. Równie zdezorientowany kolejarz trzyma się z tyłu. Wchodzę do tunelu pod peronami, przechodząc na inny peron. Z daleka obserwuję co robią – wszyscy troje palą papierosy, miny mają takie, jakbym ich nieźle zdenerwował. Ale na serio, gdyby rzeczywiście wezwano specjalne jednostki policji, mogło się to dla mnie dużo gorzej skończyć.
Do przesiadki pozostało 45 minut. Trochę spaceruję po placu przed dworcem, po dwudziestu minutach nudzi mi się. Wracam do holu, gdzie siadam na krzesełkach. Nie dostrzegam niczego niepokojącego.
Pociąg NordWestBahn odwozi mnie do Hameln tą samą trasą, co rano. Pasażerów znacznie mniej. Pociąg przyjeżdża punktualnie, lecz znów będę musiał czekać 50 minut, ponieważ pociąg z Hanoweru do Paderborn odjechał 10 minut wcześniej. Pomimo godziny siedemnastej upał trzyma; czas spędzam na dworcu, bo nie mam sił i chęci na spacer.
Po 18:00 wysiadam na stacji Steinheim. Idę do supermarketu dokupić wodę mineralną. Po zakupach łapie mnie głód, więc muszę zjeść coś na szybko. Okrążam centrum miasta – po zmroku rynek opanowany przez uchodźców. To same młode osiłki. Chłopaków rozpiera energia, nudzi się im w małym, sennym miasteczku, a chcieliby się trochę rozerwać. Osobiście nie miałem żadnych problemów, nie byłem też świadkiem kradzieży lub zadym, lecz kiedy przechodzi się obok kilkuosobowych grup imigrantów, po prostu włącza się instynkt samozachowawczy.
W greckiej tawernie natrafiam na promocję. Coś małego w stylu tortilli przecenione z 5,75 euro na 3,75 euro. Kupuję na wynos. Udaje mi się porozumieć bez znajomości niemieckiego, choć nikt w tawernie nie zna słowa po angielsku. Posiłek taki sobie – za tę cenę w sam raz na zaspokojenie głodu.
Wracam do miejsca pobytu.
8. DZIEŃ – 16.09.2016 (piątek) – odpoczynek
Ostatni dzień pobytu przed podróżą powrotną. Zakupy, odpoczynek, zwiedzanie miasteczka Steinheim. Centrum miasta w dzień prezentuje się znacznie lepiej niż po zmroku. Jest spokojniej, więcej ludzi, można kupić smaczne pieczywo i lody. Z zakupami nie ma problemu – w mieście działa sporo supermarketów różnych sieci. Miasteczko sympatyczne, na dworcu i przy ratuszu bezpłatne toalety, wyremontowany dworzec kolejowy należy do najładniejszych małych dworców w Niemczech.
Obserwuję funkcjonowanie komunikacji zastępczej na odcinku Steinheim – Altenbeken. Pasażerów przewożą zwykłe autobusy przegubowe komunikacji miejskiej. Pasażerowie są zdezorientowani, pomimo obecności informatorów mobilnych. Najgorzej mają osoby jadące z Hanoweru – po wyjściu z peronu trzeba przejść pod mostem kolejowym, a potem wejść w innym miejscu i znaleźć przystanek autobusowy. Odległość do pokonania ponad sto metrów, z większymi bagażami trzeba się pomęczyć. W Altenbeken przesiadka na pociąg innego przewoźnika do Paderborn.
Wracam do miejsca pobytu. Na boisku grają ze sobą młodzi Niemcy z Murzynami. Nie widać jakiejś agresji, czy chamstwa.
9. DZIEŃ – 17.09.2016 (sobota) – pierwszy etap podróży powrotnej
Bilet powrotny kupiłem kilka dni wcześniej. Postanowiłem podzielić podróż powrotną na dwa dni, aby nie męczyć się podróżą pociągiem nocnym. Zarezerwowałem wcześniej nocleg w moim ulubionym Domu Wycieczkowym w Łowiczu.
Przez cały okres mojego pobytu w Niemczech pogoda była aż zbyt ładna – upały, wysokie temperatury, skwar i duchota. W dniu wyjazdu zrobiło się znacznie chłodniej i rano kropił deszcz.
Wyjeżdżam przed godziną 08:00 pociągiem Steinheim – Hanower (na odcinku Paderborn – Steinheim obowiązuje komunikacja zastępcza). Rozkład jest zmodyfikowany tak, że pociąg nie nabiera opóźnienia i nie boję się, że nie zdążę na przesiadkę. Obłożenie wysokie, jednak tłoku nie ma, każdy ma miejsce do siedzenia. W Bad Pyrmont dosiada się dużo pasażerów, w tym grupa kuracjuszek w średnim wieku. Jak to kobiety – głośne rozmowy, wybuchy śmiechu, plotki. Kobiety wszędzie są takie same.
Im bliżej Hanoweru, tym bardziej pada. W Hanowerze mam 15 minut na przesiadkę. Zdążyłem kupić dwie angielskie gazety oraz sfotografować nowy, piętrowy pociąg IC Deutsche Bahn. Mój pociąg do Berlina przyjechał z pięciominutowym opóźnieniem. Z zewnątrz wyglądał jak zwykły pociąg Intercity zestawiony ze starych niemieckich wagonów pasażerskich, które widziałem w dawnym pociągu Wawel lub w pociągach Berlin – Budapeszt. Po wejściu szok – wagony zmodernizowane, siedzenia bardzo wygodne, szyby przyciemniane. Obłożenie niemal stuprocentowe. Jadę w wagonie bezprzedziałowym, dosiada się do mnie młody Chińczyk z biletem Eurail, jadący również do Berlina.
Pociąg jedzie bardzo szybko, zatrzymuje się tylko na dwóch stacjach. Półtoragodzinna podróż do stacji Berlin Hbf mija niepostrzeżenie. Nie wiem, co więcej napisać, tak świetnie się jechało, że nawet nie odczułem upływu czasu. Większość pasażerów wysiada na dworcu głównym, ja jadę dalej na dworzec Berlin Ostbahnhof, gdzie pociąg kończy bieg. Z okna podziwiam Berlin w strugach deszczu, bowiem leje jak z cebra.
Według rozpiski na stacji Berlin Ostbahnhof mam 30 minut na przesiadkę do pociągu kolei miejskiej, którą muszę pojechać na stację Berlin Lichtenberg. Przesiadam się już po pięciu minutach, mając nadzieję, na złapanie wcześniejszego pociągu do Kostrzyna nad Odrą. Niestety, nic takiego nie jedzie i pozostaje mi czekać 50 minut na połączenie. W biletomacie VBB próbuję kupić przejściówkę Kustrin-Kietz – Kostrzyn, która powinna kosztować 1,90 euro. Nie da się. W biletomacie Deutsche Bahn przejściowka kosztuje kilka razy drożej. Próbuję w drugim i trzecim automacie. Wpadam w panikę, co robić? Zauważam punkt obsługi klienta, gdzie ustawiam się w kolejce. Po odstaniu kilku minut dowiaduję się, że przejściówki należy kupować u konduktora podczas kontroli biletów.
Oczekując na połączenie podziwiam zabytkowy pociąg odstawiony na bocznicy oraz Dart PKP Intercity jadący na targi Innotrans. Na pociąg do Kostrzyna, oprócz mnie, czeka duża liczba Polaków wracających z zakupów w Berlinie.
O 12:30 podstawia się Pesa Link firmy Niederbarnimer Eisenbahn (NEB), obsługującej trasę z Berlina do Kostrzyna nad Odrą. Obłożenie wysokie, prędkość bardzo dobra, jedzie się wygodnie. Trudno narzekać na cokolwiek. Pociąg zwalnia jedynie podczas przejazdu przez odcinek graniczny. Nie było problemu z zakupem przejściówki u konduktora, rzeczywiście zapłaciłem tylko 1,90 euro.
Pociąg przyjechał do Kostrzyna z pięciominutowym opóźnieniem. Szybko przechodzę do pociągu Przewozów Regionalnych Kostrzyn – Krzyż (SA134-020). Bilet kupiony u konduktora, ku mojemu zaskoczeniu pociąg jedzie bardzo szybko. Co dobre, szybko się kończy. Na stacji Dąbroszyn do pociągu wsiada kilka rodzin z dziećmi. Wygląda, jakby wracali z jakiejś imprezy rodzinnej. Robi się tłoczno, dzieci gonią po pociągu. Aby je uspokoić, rodzice biorą pociechy pod kabinę maszynisty, tam zza szyby podglądają pracę prowadzącego pociąg. Za Dąbroszynem świeci słońce.
W Bogdańcu wsiada wycieczka szkolna – na oko druga klasa gimnazjum, głównie dziewczyny. Robi się naprawdę tłoczno. Miejsce koło mnie zajmuje nauczycielka. Dużo ludzi stoi. Na szczęście do Gorzowa Wielkopolskiego zostało kilkanaście minut podróży.
Podróż dłuży się, ale dojeżdżamy do Gorzowa Wielkopolskiego. Pierwsze wrażenie fatalne. Na pętli autobusowej przy stacji Gorzów Wielkopolski Wieprzyce stoi grupa dresiarzy ostrzyżonych na łyso. Na szczęście wysiadam na głównym, lecz nie spodziewam się po tym mieście nic dobrego.
Na gorzowskim dworcu głównym ogromna wymiana pasażerów. Wysiada wycieczka, wysiadają rodzice z dziećmi, wsiadają dwie kolejne wycieczki i dziesiątki innych pasażerów. Nie wiem, jak pomieszczą się w tym szynobusie.
Podróż miałem kontynuować pociągiem TLK Moniuszko. Obawiałem się zastępczej komunikacji autobusowej, gdyż pociąg prowadzi lokomotywa Gama – o lokomotywach tego typu od wielu miesięcy było głośno w mediach i na portalach społecznościowych z powodu licznych awarii. Pozostało mi tylko liczyć na szczęście.
Gorzowski dworzec całkiem ładny, muszę chwilę odczekać w kolejce do kasy. Kasjerka nie rozumie Niemca chcącego pobrać miejscówkę na pociąg TLK Moniuszko do Warszawy do biletu Interrail i sprzedaje mu bilet normalny. Nie mogą się dogadać, więc tłumaczję jej, o co chodzi, za co Niemiec mi gorąco dziękuje. Kupuję Bilet Weekendowy za 79 złotych, pozostaje mi około 40 minut na szybki spacer po mieście.
Szybkim marszem podążam w stronę estakady. Przy bunkrze mijam grupę żuli, dalej grupę dresiarzy, aż dochodzę na Nadbrzeże przy słynnej estakadzie kolejowej. Muszę przyznać, że bardzo ładnie wyremontowane miejsce i bulwary nad Wartą, po drugiej stronie galeria handlowa. Podobają mi się także murale o tematyce kolejowej pod estakadą.
Zostało mi kilka minut, zdążyłem jedynie zobaczyć katedrę i Stary Rynek. Potem szybki powrót – to tylko niecały kilometr. Po drodze mijam kilku osobników w stanie wskazującym na spożycie, a grupka żuli powiększyła się o kilka osób i siedzi ich tam chyba siedmioro. Pomimo pięknej pogody i przyjemnej temperatury Gorzów Wielkopolski nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Byłem, zobaczyłem trochę miasta, drugi raz się nie wybiorę, tym bardziej, że noclegi są bardzo drogie.
Wracam na dworzec, a na dworcu stoi TLK Moniuszko z Gamą z przodu. Odetchnąłem z ulgą. Dwa wagony. Zajmuję przedział, nikt się nie dosiada, w pociągu mało osób. Trasa piękna, przejazd to czysta przyjemność. Świeci słońce, wiatr muska włosy, otwierane okna dodają tej niezwykłej podróży uroku. W okolicach Czechowa skuter wodny próbuje się ścigać z pociągiem. Do Krzyża jadę sam w przedziale, wymiana pasażerów bardzo mała. W Sępólnie Krajeńskim podziwiam nowy dworzec systemowy. Nie wyobrażam sobie, jak taki mały budynek ma być wystarczający do obsługi podróżnych w Oświęcimiu.
Mogłem jechać TLK Moniuszko przez Krzyż, Piłę i Bydgoszcz do Łowicza, wybrałem jednak przesiadkę w Krzyżu, dwugodzinny pobyt w Poznaniu i podróż z Poznania do Łowicza. W Krzyżu mamy 5 minut na przesiadkę. Z początku nie potrafię połapać się peronach. Nie tylko ja. Jedna ze sprzedawczyń w sklepiku dworcowym pokazuje pasażerom, którędy iść do pociągu TLK Gałczyński. Pociąg jedzie do Warszawy, ale nie zatrzymuje się w Łowiczu. Wolę spędzić kilka godzin w Poznaniu niż w Kutnie.
W TLK Gałczyński obłożenie niemal stuprocentowe. Znajduję wolne miejsce w wagonie bezprzedziałowym. W Krzyżu przez pociąg przechodzi starszy pan, krzycząc „Piwo, piwo, piwo!”. Jeden z pasażerów kupuje. Klimatyzacja nie działa jak trzeba, lufciki są uchylone. To główna trasa, pociąg jedzie bardzo szybko. Pod Poznaniem nagle ochładza się.
W Poznaniu mam dwie godziny i piętnaście minut. Pogoda dziwna – świeci słońce, nie jest gorąco, mimo to pocę się jak mysz. Przez Stary Browar i ulicę Półwiejską dochodzę do Rynku. Chwilę kręcę się po okolicznych uliczkach, ale czas płynie nieubłaganie, więc muszę wracać. Chmury przesłoniły już słońce.
Robię zakupy na dole galerii – sklep Piotr i Paweł świetnie zaopatrzony, natomiast ceny z kosmosu. Kupuję tylko zimny napój i kanapkę.
Obiad jak zwykle w Express Marche. Miałem do zrealizowania bon na 2 zł za skorzystanie z szaletu, ale trzeba wydać kilkanaście złotych, aby bon uznali. Jedzenie na wagę za 3,49 złotych za 100 gram. Biorę mirunę w panierce kokosowej, ryż, po kawałku z innych dań, parę frytek, do tego lemoniadę za 3 złote. Rachunek wysoki – po odliczeniu bonu 15 złotych. Inna sprawa, że obiad bardzo smaczny.
Zbliża się godzina odjazdu pociągu. Jest już ciemno. Na peron przyjeżdża Flirt 3 jadący przez Łowicz do Łodzi. W pociągu bardzo mało osób. Jedna pani jedzie do Wrześni obładowana zakupami. Ma bilet miesięczny Kolei Wielkopolskich, ale uciekł jej pociąg, a ona nie chce czekać dwie godziny na następny. Zagaduje do maszynisty, czy może kupić bilet u konduktora. Maszynista odpowiada, że przekaże konduktorowi, a ona niech usiądzie i poczeka. Tak robi. Pociąg stoi przez kilkanaście minut, mogłaby przez ten czas kupić bilet w biletomacie bez dopłaty, lecz nie robi tego. Pociąg rusza, a ona nadal siedzi i rozmawia z jednym z pasażerów. Konduktor przychodzi przed Wrześnią wściekły, że nie zgłosiła się po bilet. Ona tłumaczy się rozmową z maszynistą, konduktor zaprzecza, aby maszynista coś mówił. Za bilet kupiony u konduktora zapłaciła 27 złotych, bilet miesięczny Kolei Wielkopolskich, o ile dobrze usłyszałem, kosztuje ją 246 złotych. O podróży do Łowicza trudno coś napisać, bo za oknem panuje mrok. Nie mogę narzekać na komfort ani na punktualność W Kutnie dosiadają się dwie panie w wieku około 60 lat – rozmawiają o chorobach oraz o pobycie w sanatorium w Ciechocinku. Jak przy takich okazjach, dowiaduję się nowych rzeczy o kosztach pobytu i tym podobnych. W Łowiczu jestem przed 22:00.
Z dworca idę prosto do Domu Wycieczkowego. Meldunek przebiega szybko, jestem sam w pokoju trzyosobowym bez toalety za 45 złotych. Szybko zasypiam.
10. DZIEŃ – 18.09.2016 (niedziela) – drugi etap podróży powrotnej
Dziś wyruszam w drogę dopiero o 09:41, mogę się więc wyspać. Wstaję około 08:00. Czas na prysznic. Na moim piętrze jest zepsuty zamek w kabinie prysznicowej. Schodzę na dół. Biorę prysznic. Kiedy wychodzę, z innego pokoju wychodzi mężczyzna i wchodzi do damskiej toalety. Wracam do pokoju, biorę szczoteczkę do zębów, idę wyczyścić jamę ustną. Myję zęby, a do toalety wchodzi młoda, ładna kobieta i mówi mi „dzień dobry”. Co jest? Pomyliłem toalety? – zastanawiam się ogłupiały. Wychodzę zdezorientowany, patrzę na drzwi – to na sto procent męska toaleta, tak jak na sto procent weszła tam kobieta, a nie żaden transwestyta. Zakłopotany zmykam do pokoju. Wszystko spakowane, o 09:20 ruszam w drogę.
W drodze na stację pstrykam kilka zdjęć. Ochłodziło się o około 10 stopni. Jeszcze świeci słońce, które wkrótce zajdzie, a lodowaty wiatr będzie potęgował odczucie zimna. W Łowiczu pusto, na peronie kilka osób. Pociąg Flirt 3 relacji Bydgoszcz – Kraków (IC Wawel) zawiezie mnie na stację Łódź Widzew. W drodze nic godnego uwagi, na stacji Łódź Widzew widzę tłum podróżnych. Na szczęście wsiądą do pociągu do Krakowa.
Stacja Łódź Widzew została ładnie wyremontowana. 20 minut oczekiwania poświęcam na zwiedzanie niewielkiego budynku – w środku jest poczekalnia, dwa sklepiki, kasa i toaleta. Na peronie wieje jak cholera, niebo zaciągnęło się chmurami, chłód przenika do szpiku kości.
Flirt z Gdyni i Bydgoszczy do Katowic przyjeżdża punktualnie. W środku mało ludzi. Za Częstochową pociąg się psuje. Załoga wykonuje restart systemu, przez co pociąg nabiera 20 minut opóźnienia.
W Katowicach kupuję jedynie drożdżówkę i bilet Kolei Śląskich w biletomacie. Ostatni odcinek pokonuję pociągiem EN57-1160.
PODSUMOWANIE
Podróż rewelacyjna, ale gdyby nie zapewniony nocleg, po części opłacone bilety i część wyżywienia, wyszłoby bardzo drogo. Pociągami kolei niemieckich jeździło się świetnie – komfort, klimatyzacja, wysoka prędkość.
Z uchodźcami nie było tak źle, spodziewałem się dużo gorszej sytuacji, chociaż w Nadrenii Północnej-Westfalii nie czułem się bezpiecznie.
Zagadką pozostaje, dlaczego na terenie Niemiec mój telefon komórkowy wariował. Psuł się kilka razy, wykonywał samoczynnie połączenia z dziwnymi numerami pomimo blokady klawiatury, oddzwaniał sam na nieodebrane połączenia. Od czasu przyjazdu do Polski nigdy nie miałem podobnych problemów.