EURO-NYSA 2016
Moje podróże –> Euro-Nysa 2016
Prognozy pogody na ostatni tydzień września były zgodne – przez cały tydzień będzie słonecznie, rano chłodno, w południe około 20 stopni, wieczorem chłodno. Noce bardzo zimne. Nie zastanawiałem się długo, zacząłem szukać niedrogich noclegów. Niestety, w interesujących mnie niedrogich obiektach noclegowych na terytorium Polski, Czech, Słowacji, Litwy i Ukrainy nie było wolnych miejsc, zresztą w tym roku było wyjątkowo trudno o wolne miejsca.
Na koniec udało się zarezerwować wolne miejsce przez telefon w niedrogim domu noclegowym w miejscowości Varnsdorf na pograniczu czesko-niemiecko-polskim. Jak wynikało z mapy, miejscowość to świetna baza wypadowa.
Nie miałem czasu, aby przygotować plan podróży. Nocleg zarezerwowałem po 18:00, wyjeżdżałem następnego dnia przed 8 rano.
Dzień 1 – 26.09.2016 (poniedziałek)
Podróż rozpoczynam jak zwykle przed godziną ósmą. Udaję się na oświęcimski dworzec na pociąg do Katowic odjeżdżający o 8:42. Ranek chłodny, przyjemny, na dworzec dochodzę 10 minut przed odjazdem pociągu. Bilet za 6 zł kupiony u konduktorki; do Katowic jedzie mało osób.
W Katowicach muszę kupić bilet Euro-Nysa. Spodziewam się, że w kasach nie będą wiedzieli, co to za bilet, więc mam ze sobą kod oferty. Kolejka do kas PKP Intercity niedługa. Zgodnie z przewidywaniami kasjerka nie ma pojęcia, co to za bilet, podobnie jak pozostałe. Po wprowadzeniu kodu oferty otrzymuję bilety na dziś i na 2 następne dni, bowiem na tyle można w Polsce kupić z wyprzedzeniem. To i tak dobrze, bowiem w Republice Czeskiej bilet można kupić tylko w dniu podróży, a w Niemczech jest znacznie droższy. Zastanawiam się, jak kupię bilet w Varnsdorfie, gdzie nie ma kas, a połączenia obsługuje Trilex. Niewiele wiem o tym przewoźniku, dlatego nastawiam się, że konduktor będzie sprzedawał bilety po niemieckich cenach.
W końcu mam bilety w ręku. Bilet Euro-Nysa wzbudził sensację wśród kasjerek, rozmawiają między sobą i pytają się mnie, czy te bilety się opłacają.
Do Wrocławia pojadę pociągiem IC Świętopełk relacji Katowice – Szczecin. Rezerwuję miejsce w wagonie bezprzedziałowym drugiej klasy, dostaję miejsce przy przejściu, co sugeruje wysokie obłożenie.
Śniadanie tradycyjnie jem w barze kanapkowym Subway, jako Sub of the Day serwują kanapkę Falafel. Cena 7,95 złotych. Kanapka smaczna, sycąca. Idę jeszcze po kody rabatowe na drugie piętro Galerii Katowickiej. Na miejscu skusiłem się na makaron chiński w papierowym kubku w fast-foodzie sieci Sevi Oriental. Makaron wyjątkowo mi nie smakował, połowę porcji wyrzuciłem. Żal tylko pieniędzy wyrzuconych w błoto – straciłem 6,2 zł.
Na peronie pojawiam się 10 minut przed odjazdem pociągu. Zajmuję miejsce w wygodnym wagonie bezprzedziałowym. Pięć minut przed odjazdem pojawia się współpasażerka siedząca obok mnie – sympatyczna, młoda dziewczyna. Obłożenie zaskakująco wysokie, niemal 90%. W tym roku pociągi PKP Intercity cieszą się wyjątkowym powodzeniem. Nie wiem, czy to efekt akcji marketingowych, tanich jak barszcz biletów dla uczniów i studentów, czy też może programu 500+.
Podróż szybka i przyjemna, choć z początku były problemy z klimatyzacją. Jakiś czas stoimy w pobliżu niedawnego wykolejenia pociągu towarowego pod Tarnowem Opolskim. Ruch nadal prowadzony jest jednotorowo i trzeba przepuścić inny pociąg. IC Świętopełk łapie 10 minut opóźnienia.
Dalsza część podróży to kolejne 10 minut opóźnienia. Przysypiam, współpasażerka pochłonięta jest lekturą książki Pauli Hawkins pt. „Dziewczyna z pociągu”. Za Oławą współpasażerka idzie już do wyjścia, choć mogłaby posiedzieć jeszcze kilka minut. Oczywiście nie poszła w stronę drzwi ze względu na mnie, tylko nie chciała przegapić stacji Wrocław Główny.
Do Wrocławia dojeżdżamy z dwudziestominutowym opóźnieniem. Muszę zakupić bilet Kolei Dolnośląskich do Bolesławca w cenie 22,5 zł, bo bilet Euro-Nysa obowiązuje dopiero od Bolesławca. Udaję się do lokalu Kuchnia Marche, gdzie mam zamiar zjeść dobry obiad. Niestety, bardzo boli mnie żołądek i na koniec wchodzę tylko popatrzeć, co oferują i wychodzę, oddając pustą kartkę. W przeciwieństwie do Express Marche w restauracjach Kuchnia Marche przy wejściu dostaje się kartkę, kucharze nakładają wybrane potrawy, płaci się w kasie, oddając kartkę z pieczątkami. Myślałem, że kupię chociaż jakiś kompot, ale były tylko soki i koktajle – najtańsze kosztowały około 8 zł. Zdecydowanie za drogo.
Na wrocławskim dworcu zwijam się z bólu, modląc się, aby w pociągu była czynna ubikacja. Podejrzewam makaron, aczkolwiek pewności nie mam. Na szczęście zjadłem tylko połowę porcji.W pośpiechu robię napój z probiotyków, które profilaktycznie wziąłem w podróż.
Pociąg do Drezna zestawiony jest z dwóch jednostek VT642 wydzierżawionych od Deutsche Bahn. Jednostki nie pierwszej nowości, ale wygodne, klimatyzowane, w każdej jest toaleta z obiegiem zamkniętym – czynna. Ludzi sporo, ale tłoku nie ma. Zajmuję niewygodne miejsce w pobliżu toalety, gdzie siedzenia ustawione są jak w metrze.
Pociąg jedzie zaskakująco szybko. Z początku zatrzymuje się na każdej stacji, później przejeżdża kilka stacji bez zatrzymywania się. W Legnicy wysiada sporo pasażerów. Pomimo dużej prędkości podróż jest nużąca. Większe wymiany pasażerów w Bolesławcu i Węglińcu. Granicę przejeżdżam w toalecie.
W Görlitz muszę czekać około 50 minut na przesiadkę. Pstrykam kilka zdjęć, czym zwracam uwagę policjantów. Dworzec wydaje mi się dziwnie pusty, z drugiej strony bardzo ładnie wygląda sufit i promienie światła tworzące grę świateł i cieni w holu dworca.
Krótki spacer po mieście kończę na Górnym Rynku. Wrażenie bardzo pozytywne – odnowione ulice, czysto, tylko trudno znaleźć coś dobrego i niedrogiego do jedzenia. Wiem jedno – na to miasto będę musiał poświęcić więcej czasu.
W końcu odjazd do Żytawy (Zittau) pociągiem Ostdeutsche Eisenbahn. Wygodny, klimatyzowany Siemens Desiro, konduktorka oprócz sprawdzania biletów prowadzi sprzedaż przekąsek i napojów. Tuż za Görlitz z okien pociągu widać bardzo duże jezioro, później przejeżdżamy przez Polskę. Zatrzymujemy się na stacji Krzewina Zgorzelecka, dokąd pojadę za dwa dni. Po przejechaniu przez Krzewinę i Bratków pociąg znów wjeżdża na terytorium niemieckie. Podobają mi się domki przy przystanku kolejowym w Hirschfelde, dlatego postanawiam za dwa dni zwiedzić również to miejsce.
W końcu dojeżdżamy do Żytawy. Brzydkie perony, pusty hol dworca – pierwsze wrażenie fatalne. Wychodzę z dworca, a tam manewruje parowóz. Jest na co popatrzeć. Budynek dworca w Żytawie z zewnątrz wygląda pięknie, natomiast w środku niezbyt ładnie. Idę się rozejrzeć do centrum. Koło dworca zwracam uwagę na wieżę ciśnień oraz bardzo duże, opuszczone budynki fabryczne. Przed jednym z budynków, na zamkniętym podwórku, stoją trzy wyremontowane Robury, więc słusznie wnioskuję, że to zamknięta fabryka swego czasu popularnych samochodów marki Robur.
Mija 18:10, a w mieście puściutko. Czynna jedna pizzeria, lokal z kebabami prowadzony przez muzułmanów, poza tym pusto. Dochodzę do deptaka i do rynku z pięknym ratuszem, a tam też pusto, jedynie muzułmańska rodzina siedzi sobie na ławkach. Wchodzę na chwilę do drogerii, ale nie znajduję nic interesującego i czas wracać na dworzec.
Na opustoszałym dworcu kupuję napój Mezzo Mix w automacie. Na co dzień nie piję napojów gazowanych, ale ten zasmakował mi podczas ostatnich wrześniowych upałów, kiedy przez kilka dni byłem w Niemczech.
W końcu o 18:45 odjeżdża pociąg Liberec – Żytawa – Varnsdorf obsługiwany przez przewoźnika Trilex.
Do Varnsdorfu dojeżdżamy o 19:04. Ogromny dworzec w Varnsdorfie czasy świetności ma dawno za sobą, obecnie poza gabinetem dyżurnego ruchu nie ma tu nic. Na ławkach przy dawnym peronie 1 siedzą kilkunastoletni Romowie, paląc papierosy i plując na ziemię. Pasażerowie czym prędzej udają się na autobus. Bardzo ładna Czeszka zalotnie patrzy się na mnie, ale w przeciwieństwie do internautów chwalących się miłosnymi podbojami w Czechach wiem, że dziewczyna ma po prostu „chcicę” i w takim stanie poszłaby do łóżka nawet z największym brzydalem, więc nie będę się chwalił, jakim to jestem przystojniakiem i jak wyrywałem Czeszki podczas wycieczki. One po prostu takie są. Jak im się zachce, to oddadzą się pierwszemu napotkanemu. Zresztą wystarczy jedno spojrzenie lub jeden uśmiech, a zachwycony polski macho chwali się później wszędzie, jaki z niego Alvaro, opowiadając niestworzone historie o swoich czeskich łóżkowych przygodach, a inni wierzą w te bzdury jak w medialną propagandę dziennikarzy piszących bzdury o czeskim raju na ziemi.
Idę do autobusu, nie zwracając uwagi na wspomnianą Czeszkę. Patrzę na rozkład – do mojego przystanku autobus jedzie zaledwie trzy minuty, więc musi być niedaleko, choć to wszystko wygląda zupełnie inaczej niż sobie wyobrażałem studiując mapę. Czeszka stoi w kolejce po bilet u kierowcy i nadal się na mnie patrzy. Odwracam wzrok. Kieruję się chodnikiem biegnącym wzdłuż brukowanej ulicy, po jednej stronie opuszczone magazyny, po drugiej krzaki i zakład przemysłowy nieznanego przeznaczenia, wyglądający na elektrociepłownię.
W pobliskim dyskoncie Penny Market robię zakupy. Bagietka, kanapka, coś do picia i 8 złotych w plecy. O dziwo strzałki z drogowskazami są na każdym kroku. Skręcam w ulicę Národní, kierując się w kierunku dworca autobusowego. Idę, idę i idę, mijając brzydkie budynki, salony gier, podejrzane sklepy i grupę żuli na jednym ze skwerów. Jest już 19:40 i zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek znajdę mój obiekt noclegowy. W końcu dostrzegam halę sportową. Skręciłem w złą ulicę. Jestem już przy hipermarkecie Albert, skręcam w pustą, ciemną, boczną ulicę. Po drodze mija mnie jakiś dresiarz. O dziwo, jest kładka, przez którą przechodzę. Jeszcze około stu metrów i jestem w domu noclegowym „U Stadionu”. Z początku boję się tam wejść, ponieważ od strony ulicy „ubytovna” prezentuje się fatalnie, wśród blokowisk, z restauracją odwiedzaną przez piwoszów tuż obok. Ale w końcu nie po to tyle przejechałem, aby teraz uciec.
Formalności załatwiłem bez problemów. Zdziwiło mnie jedynie, że musiałem wypełniać deklarację dla policji. Wykupiłem trzy noclegi, dzięki czemu zapłaciłem za nocleg w przeliczeniu około 42 złote. Za tę cenę dostałem pokój jednoosobowy z łazienką i prysznicem, na prośbę dodatkowo przygotowano ręczniki bez żadnej dopłaty. Pokój bardzo skromny, ale wygodny. Jak na tę cenę, jestem zadowolony. Rozpakowuję się, szybki posiłek i kładę się spać o 22:00.
Dzień 2 – 27.09.2016 (wtorek)
W Czechach mieszkałem przez pięć lat. W akademikach jak grzali, to przez cały dzień i przez całą noc. Zawsze było ciepło. Opierając się o doświadczenia z lat studenckich nie wziąłem spodni dresowych do spania, tylko piżamę z krótkimi spodenkami. Wielki błąd.
W środku nocy budzę się z zimna. W pokoju niczym w lodówce, kaloryfery zimne, patrzę na telefon komórkowy – 2:55. Założyłem sweter, potem dżinsy, dwie pary skarpet i dwie koszulki. W końcu około 4:00 rano, przy zimnych kaloryferach zasnąłem. Budzę się ponownie o 5:30, tym razem planowo. Kaloryfery nadal zimne. Biorę prysznic, po czym kładę się pod kołdrę, aby się nie przeziębić. Niestety, zasypiam.
Po raz drugi budzę się o 07:00, czyli pół godziny przed odjazdem pociągu. W sumie jestem ubrany, tylko umyć zęby, spakować, co trzeba i na dworzec. Wychodzę o 07:12. Idę wzdłuż ulicy, którą powinienem iść wczoraj do domu noclegowego. Po około pięciu minutach słyszę w oddali klakson pociągu, a tu nie widać żadnego punktu orientacyjnego, na podstawie którego oszacowałbym odległość do dworca.
Na przemian idę szybkim marszem i biegnę. Kondycja słaba, na dworze jeszcze zimno, zaczynam się pocić. W końcu dostrzegam Penny Market. Pociąg wciąż trąbi, gdzież on do diabła jest? Jakby miał już wjeżdżać na dworzec, a przecież nie ma jeszcze pory odjazdu, o czym upewniam się kilkakrotnie spoglądając na zegarek.
Mijam Penny Market, wchodzę kawałek pod górkę, do dworca jeszcze około 300 metrów. Przejazd kolejowy zamknięty, świecą się światła ostrzegawcze, słychać trąbienie. Zdążę, czy nie zdążę? Biegnę, zwalniam, biegnę, w końcu wlatuję na peron, gdzie grupka osób czeka na pociąg. Pociągu jeszcze nie widać. Pstrykam kilka fotek, jedna z pań pyta, po co robię zdjęcia. Kiedy odpowiadam, prosi, abym napisał, że w Varnsdorfie na żadnej ze stacji kolejowych nie ma toalet, a powinny być. W zupełności się zgadzam, powinni przynajmniej postawić toi-toie.
W końcu nadjeżdża pociąg. Trąbienie było bardzo mylące, na peronie pojawiłem się zziajany i spocony 4 minuty przed odjazdem. Zajmuję wolne miejsce, siedzenie obok mnie jest mokre. Z początku myślałem, że rozlała mi się woda mineralna w plecaku albo posikałem się, ale plama na siedzeniu była już wcześniej.
Mam bilet Euro-Nysa, dla pewności pytam się konduktorki, czy oni prowadzą sprzedaż tych biletów i za ile. Konduktorka wyjaśnia mi zasady sprzedaży – jeżeli wsiądę do pociągu na terytorium Republiki Czeskiej, zapłacę za bilet 160 koron czeskich, jeżeli natomiast wsiądę do pociągu na terytorium Niemiec, zapłacę znacznie więcej. Dla mnie to dobra wiadomość, ponieważ w Czechach nie można kupić tego biletu z wyprzedzeniem, a możliwość kupienia biletu u konduktora oznacza, iż jutro nie będę musiał szukać kasy biletowej w Polsce.
Jadę do Liberca przez Żytawę. Wzgórza i pola w porannych promieniach słońca wyglądają przepięknie. Jeszcze ładniej wygląda Żytawa. Przed wjazdem na stację z okien pociągu można podziwiać zabytkowe wagony i zabytkowy szynobus stojące przy lokomotywowni.
Za Libercem pociąg wjeżdża na terytorium Polski, nie zatrzymując się jednak. Krajobrazy nadal zachwycające, spada tylko prędkość przejazdu. W miejscowościach Chrastava i Gródek nad Nysą (Hradek nad Nisou) dosiada się sporo podróżnych, część osób stoi.
Do Liberca dojeżdżamy po godzinie jazdy. Liberecki dworzec został wyremontowany. Długim przejściem podziemnym idę w stronę wyjścia, po drodze wstępując do toalet. W toaletach wielkimi literami jest napisane „Obiekt chroniony przez Straż Miejską”. Toalety przyzwoite, jedynie po wejściu do jednej z trzech kabin moim oczom ukazuje się stolec na sedesie i papier toaletowy porozrzucany po kabinie. Przechodzę do innej.
Hol dworca ładny, budynkowi z zewnątrz trudno cokolwiek zarzucić. Liberec z okien pociągu to blokowiska. Przed dworcem studiuję plan miasta, rozglądając się wokół. Do centrum przechodzę stromą ulicą, zabudowa po drodze różnorodna, na pierwszy rzut oka nie zachwyca. Inny miłośnik transportu robi zdjęcia tramwajom.
Centrum jest bliżej, niż mogłoby się wydawać po lekturze planu miasta. Już po siedmiu minutach dochodzę galerii handlowej Forum. Po przejściu przez galerię dochodzę do placu – Soukenné náměstí. Niebrzydkie miejsce, dużo ławek zajmowanych przez Romów, zabudowa nie zachwyca. Znacznie lepsze wrażenie sprawia deptak – ulica Praska. Po kilku minutach widzę architektoniczną wizytówkę Liberca – piękny ratusz.
Spaceruję po okolicznych ulicach, ale jak się okazuje, zadbane zabytkowe centrum Liberca szybko się kończy. W informacji turystycznej pytam się o kantor. Dostaję mapę z zaznaczonymi kantorami. Wymieniam pieniądze po kursie podobnym jak w Polsce. Zauważam sklep z używaną odzieżą, a potrzebuję niedrogo kupić spodnie do spania. W sklepie same panie w średnim wieku, więc wstydzę się wejść do środka.
Liberec rozczarował mnie. Nie jest brzydko, centrum całkiem ładne, lecz po lekturze przewodników oczekiwałem znacznie więcej. Dodatkowo denerwuje mnie obecność czeskiej policji oraz syreny pogotowia ratunkowego. Syreny karetek w Libercu budzą grozę i prędzej dostałbym zawału słysząc coś takiego, niż czekałbym na pomoc. Szybko wracam na dworzec. Nie wiem, dokąd pojadę i o której odjeżdża pociąg. Z centrum handlowego Forum wychodzę innym wyjściem, przez co tracę kilka minut. Chcąc wrócić na chodnik przy głównej alei muszę minąć grupę żuli. Pogoda nadal piękna, robi się gorąco.
Zobacz również:
Za niecałych 15 minut jestem z powrotem na dworcu. Do odjazdu najbliższego pociągu mam 20 minut. Pociąg jedzie do Pragi, ja pojadę do Turnova. Przed odjazdem kupuję hot-doga, dwie zdrapki oraz bagietkę w piekarni, chcąc zaoszczędzić 20 koron. O ile hot-dog smakował normalnie, to bagietka wygląda fatalnie i zjadłbym ją tylko w ostateczności.
Do Turnova jedziemy wagonem motorowym. W wagonie jestem tylko ja i dwóch Czechów. Trasa przepiękna. Pola, lasy, kawałek wzdłuż drogi szybkiego ruchu, długie łuki, a przy tym pociąg jedzie z przyzwoitą prędkością. Tamtejszymi kolejami mógłbym jeździć w nieskończoność, o taką atmosferę naprawdę trudno.
Co dobre, szybko się kończy. Wysiadam po 40 minutach jazdy w Turnovie. Pociąg trochę zwolnił przy wjeździe do tego miasta. Bloki widziane z okien pociągu nie były ocieplane ani remontowane od wielu dziesięcioleci. Dworzec kolejowy natomiast został odnowiony.
Z dworca do rynku w Turnovie idę szybkim tempem około 20 minut. Miasto ładnie wygląda na zdjęciach, na żywo to jakiś misz-masz architektoniczny, a sam rynek ustępuje urodą wielu innym miastom. Na plus można zaliczyć wąskie uliczki, rzekę Jizerę oraz atmosferę w mieście. Turnov nie przekonał mnie do siebie i równie szybko jak wcześniej wracam na dworzec kolejowy. Na dworcu kupuję zdrapki łącznie za 30 koron. Nic nie wygrałem, zdrapki z Liberca również bez wygranej.
Na peronie stoi pociąg w stronę stacji Semily. Wsiadam. Po chwili słyszę chrobot charakterystyczny dla doczepianego wagonu. Pytam konduktora, czy ten wagon jedzie do Tanvaldu. Nie jedzie, muszę przejść do doczepionego wagonu.
Turnov z okien pociągu wygląda znacznie lepiej niż podczas spaceru, a to tylko przedsmak tego, co czeka mnie podczas krótkiej przejażdżki do Tanvaldu. Tuż za Turnovem, za stacyjką Dolánky widać mały skansen i liczne ścieżki spacerowe. Jedziemy dalej – las, maleńkie stacyjki na odludziu, rzeka, po której płyną kajakarze, ruiny zamku za stacją Malá Skála. Z kolei węzeł kolejowy Železný Brod to blokowiska, mimo to odnowione kamienice nad rzeką zachęcają do wizyty w mieście. Dalej las, pustka, zieleń, opuszczone stacyjki, na których pociąg zatrzymuje się na żądanie.
W Tanvaldzie mam jedenaście minut na przesiadkę. Robię kilka zdjęć stacji, na bocznych torach stoją wagony retro zabytkowej kolejki Tanvald – Kořenov, na stoliku przed dworcową knajpą siedzą młodzi polscy turyści.
Wsiadam do pociągu Regio Spider jadącego do Liberca. Trasa znów bardzo ładna – szczególnie widok z wiaduktu w okolicach stacji Smržovka zapiera dech w piersiach. Początkowo zamierzałem zatrzymać się na chwilę w Jabłońcu nad Nysą, ale widok miasta z pociągu utwierdza mnie w przekonaniu, że to zły pomysł, a na miasto trzeba będzie poświęcić więcej czasu niż tylko „chwilę”. Postanawiam jechać do Żytawy na wąskotorówkę. Nadal jest piękna pogoda, w pociągu robi się tłoczno.
Pociągi Trilex w Libercu i Żytawie często nie są skomunikowane z pociągami innych przewoźników, przez co trzeba czekać około 40 minut na przesiadkę. Idę w stronę galerii handlowej Forum, tam krótki spacer, następnie powrót na dworzec. Na dworcu drugie śniadanie – hot-dog.
Pociąg Liberec – Rybniště tym razem jest zatłoczony; jedzie sporo kobiet z wózkami i małymi dziećmi. Jak pisałem, trasa warta wydatku na bilet. Tym razem siedzę po innej stronie niż podczas porannej podróży i Polska widziana z okien pociągu wygląda fatalnie – rozpadające się domy, dzikie wysypisko śmieci przy torach, coś wstrętnego. Z drugiej strony pociągu Porajów, bo właśnie przez tę miejscowość przejeżdża pociąg, prezentuje się trochę lepiej.
W Żytawie przesiadam się na kolejkę wąskotorową do stacji Kurort Oybin. Zanim wsiądę do pociągu, zauważam radiowóz podjeżdżający pod dworzec. Zatrzymuje się koło dworca wąskotorówki. Na szczęście nie przyjechali po mnie, tylko polują na tak zwanych „uchodźców”. Złapali dwóch Murzynów.
Pociąg zestawiony jest z parowozu, wagonu odkrytego oraz wagonów retro, w tym wagonu restauracyjnego. Przed podróżą polecano mi tę kolejkę, ale jestem sceptycznie nastawiony do podróży. Niemal wszyscy pasażerowie siedzą w wagonie odkrytym, to głównie niemieccy emeryci, dodatkowo duży pies, siedzący tuż obok mnie. Wszystko się zmienia, kiedy pociąg rusza. Przejazd tą kolejką to jedno z najpiękniejszych przeżyć w moim życiu. Powolna podróż, dźwięk parowozu, sadza we włosach, dodatkowo przepiękna pogoda i przyjemna temperatura. Brak słów, aby opisać piękno dymu z parowozu tworzącego grę świateł z promieniami słońca przebijającymi się przez drzewa, delikatnego wiaterku muskającego twarz oraz górskiego powietrza pachnącego pyłkami drzew, pomieszanego z zapachem charakterystycznym dla dymu z parowozu. Trasa krótka – około 12 kilometrów, krajobrazy zmieniają się jednak jak w kalejdoskopie. Łuki, pola, las, droga, pasące się owce, później wzgórza z ruinami zamku i klasztoru w Oybin. Podróż mija bardzo szybko, nawet pies chce oglądać krajobrazy, czemu daje wyraz głośnym szczekaniem i dopiero kiedy zajmuje miejsce na ławie uspokaja się, razem z pasażerami podziwiając krajobraz.
W Oybinie piętnastominutowy postój i ruszamy w drogę powrotną. Wyjazd pociągu opóźnia się o kilka minut, ponieważ jedzie z nami grupa osób niepełnosprawnych. W składzie pociągu znajduje się wagon dla osób niepełnosprawnych, jednak mimo wszystko odprawa kilkunastu osób na wózkach i z ciężkimi upośledzeniami ruchu trochę trwa. Podróż powrotna równie interesująca, choć brakuje jazdy równoległej w Bertsdorf.
Brakuje czasu na zaliczenie linii Bertsdorf – Kurort Jonsdorf, ale mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się uda.
W Żytawie mógłbym przesiąść się od razu na pociąg do Varnsdorfu, postanowiłem jednak pozwiedzać miasto i zrobić zakupy. Nie udało mi się znaleźć żadnego supermarketu, więc skończyło się na spacerze po centrum. Żytawa to ładne miasto, lecz trochę nudne. Zabytkowe centrum nie jest aż tak duże, nie wszystkie uliczki są zadbane, a znalezienie toalety, która według mapy znajdowała się w promieniu 30 metrów okazało się niemożliwe. Mimo to zdecydowanie polecam na kilkugodzinną wycieczkę. Jak się okazało, Kaufland i inne supermarkety są poza zabytkowym centrum.
Zobacz również:
Żytawska Kolej Wąskotorowa – niezwykła podróż
Żytawa – co zwiedzić i zobaczyć
W końcu jadę do Varnsdorfu. Kiedy wysiadam, kobieta o groźnym wyglądzie z córkami uciekają na mój widok ze słowami „chodźmy, niech pan sfotografuje, jak to tu wygląda”. Fotografuję, a one wchodzą do jakiegoś opuszczonego pomieszczenia. Nie wiem, kim są i skąd mają klucz, ale z ich spojrzeń jest jasne, że nie chcą, abym widział za dużo.
Z dworca udaję się w stronę mojego obiektu noclegowego. Wcześniej idę na zakupy. Zapada zmrok. Varnsdorf wydaje się szary, brzydki, a ktoś palący odpady w piecu skutecznie zatruwa powietrze. Znajduję skrót do mojego domu noclegowego, wystarczy iść ścieżką wzdłuż rzeki. Mijam ładną pływalnię, halę sportową z „ubytovną”, idę dalej przez osiedla pełne młodych ludzi pijących napoje energetyczne i słuchających głośnej muzyki. Mijam knajpę w dawnej hali fabrycznej, skąd dochodzi gwar głośnych rozmów piwoszy, aby znaleźć się na blokowisku, gdzie stoi Lidl. W Lidlu kupuję najtańsze spodnie do spania, dwa wafelki i idę do Penny Marketu. Tu uzupełniam zakupy o wodę mineralną. Ogólnie półki sklepowe w Czechach to mnóstwo alkoholi i słodyczy, trudno nawet o dobrą wodę mineralną – sprzedają niemal same wody smakowe z dodatkiem sztucznych słodzików lub bardzo słodzone.
Czas na posiłek. Naprzeciwko Penny Marketu jest bar z kebabami, ale nie budzi zaufania. Idę w stronę rynku i dworca autobusowego – wszystko pozamykane. Kościół przy rynku to obraz nędzy i rozpaczy, powietrze coraz gorsze, trudno oddychać. Ktoś ich tu nieźle truje, krakowski smog to przy tym pikuś. Mam poczucie, jakby wióry zalegały w płucach.
W końcu dochodzę do hipermarketu Albert. Patrzę, a tam wietnamskie bistro. Nie lubię czeskiej kuchni, bowiem Czesi ogólnie jedzą bardzo niezdrowo na zasadzie byle najeść się, nie dbając o to, co jesz. Polacy zachwycają się ich daniami, dla mnie są bez smaku. Wchodzę do środka, miejscowi zamawiają dania na wynos, co rozwiewa moje obawy przed zatruciem. Dość długo zastanawiam się nad wyborem, obsługujący Wietnamczyk z licznymi tatuażami musiał zauważyć, iż nie jestem miejscowy. Zamawiam posiłek za 75 koron, płacę banknotem o nominale 200 koron. Dostaję 25 koron reszty. Patrzę na Wietnamczyka, a on nic. Mówię, że dałem 200 koron. On na to, że sto. Oszukał mnie w popularny sposób, ale to nie do udowodnienia, a ja jestem ostatnią osobą, która szukałaby sprawiedliwości w Republice Czeskiej. Nic, zdenerwowany siadam czekając na posiłek. Danie całkiem dobre, choć przepłacone o 100 koron. Szkoda, bo wcześniej Wietnamczyków w Czechach uważałem za uczciwą, ciężko pracującą grupę i miałem z nimi pozytywne doświadczenia.
O 20:00 wracam do domu noclegowego. Myślałem o przedłużeniu pobytu o 2 dni – okolice są piękne. Sprawdzam wiadomości na telefonie komórkowym, a tam sms z urzędu – w piątek mam się stawić, aby odebrać decyzję. Zapłaciłem za trzy noce i tyle zostanę.
W pokoju cieplutko, kaloryfer grzeje aż miło, kładę się spać o 21:30.
Dzień 3 – 28.09.2016 (środa)
Nie pomogły spodnie, dwie pary skarpet i dwie koszulki – w nocy znów budzę się z zimna. Kaloryfery zimne, na zegarku w telefonie komórkowym ta sama godzina – 2:55. Na szczęście około 4:00 zaczynają grzać i zasypiam. Znów budzę się za późno i muszę biec na pociąg.
Tym razem na dworzec pędzę wzdłuż rzeki, dzięki czemu oszczędzam kilka minut. Varnsdorf o poranku wygląda nieźle, boisko przy hali sportowej, spokój, ścieżki nad rzeką, powietrze znacznie czystsze niż wczoraj – nie jest tak źle. 28 września w Czechach jest święto państwowe, dlatego na ulicach mniej ludzi. Samopoczucie fatalne, kicham, kaszlę, profilaktycznie biorę tabletkę Neosine. Poranek zimny.
Dziś jadę zwiedzać niemieckie miasta i miasteczka. Pierwszy mój cel to Budziszyn.
Podróż upływa bardzo szybko, szczególnie pomiędzy Görlitz a Budziszynem. Pociągi pomiędzy tymi miastami kursują co pół godziny – jeden pociąg jedzie jako osobowy, drugi jako przyspieszony, zatrzymujący się tylko na największych stacjach.
W Budziszynie wysiadam na dziwnym dworcu. Zabytkowy budynek z zamkniętym holem, nie ma toalet, wydzielono tylko niewielkie pomieszczenie na Deutsche Bahn Reisezentrum. Przy dworcu parking dla rowerów oraz potężny parowóz jako eksponat. Na szczęście jest plan miasta. Idę i nie wiem, co na siebie włożyć. Świeci delikatne słońce, ale kiedy zawieje wiatr, jest bardzo zimno. Dalej słońce wychodzi zza chmur. W jednym miejscu człowiek chce ściągnąć wiatrówkę, w innym musi włożyć. Różnica temperatur na przestrzeni kilkuset metrów daje w kość.
W ciągu 10 minut dochodzę do budziszyńskiej starówki. Co tu dużo mówić – jest pięknie. Bardzo ładne miasto z malowniczymi zaułkami i uliczkami. Uliczki i place przypominają mi trochę czeski Ołomuniec. Nie wiem, skąd to skojarzenie, ale do czasu wizyty na moście nad Sprewą nie mogę przestać myśleć o Ołomuńcu. Widok z mostu to znakomite zwieńczenie mojego krótkiego spaceru. Chciałbym jeszcze pospacerować, ale nie mam czasu. Muszę wracać na dworzec, bo mam jeszcze dużo do zwiedzenia.
Zobacz również:
Budziszyn – piękne miasto na weekend
Na dworzec wbiegam w momencie, kiedy nadjeżdża pociąg osobowy do Görlitz. Patrzę na rozkład jazdy – będę miał 16 minut w Löbau, sfotografuję chociaż dworzec. Pociąg VT 650 produkcji Stadlera jest bardzo mały i bardzo wygodny – siedzenia jak w autobusie, toaleta, dużo miejsca dla rowerów.
Zabytkowy dworzec w Löbau zamknięty i przeznaczony do wynajęcia. Ryzykuję i biegnę do centrum miasta. Dotarcie do rynku zajmuje mi 5 minut biegu, 2 minuty odpoczywam, potem bieg na dworzec. Szkoda, że muszę tak pędzić. Pogoda piękna, zrobiło się przyjemnie, miasteczko bardzo ładne i nieduże, przydałoby się posiedzieć ze dwie godziny.
Wpadam zziajany na dworzec w samą porę – pociąg do Görlitz wjeżdża na peron. Podróż upływa bardzo szybko, będę miał trochę czasu na zwiedzanie miasta, po którym spacerowałem w oczekiwaniu na przesiadkę do Żytawy.
Wybieram zwykłą trasę – Berliner Strasse, ładny pasaż handlowy, Postplatz, Demianiplatz, oba rynki, później spacer w stronę Nysy Łużyckiej. Zabytkowa część Görlitz wygląda bardzo ładnie, nie tylko główne ulice, lecz również boczne uliczki zostały odnowione. Po mieście spaceruje dużo turystów, wycieczki szkolne, nie ma tłumów uchodźców ani żebraków, czuję się bezpiecznie. Tylko ceny w niektórych lokalach przyprawiają o zawrót głowy.
Spaceruję spokojnie, nagle nad zabudową w oddali ukazuje się szary, brzydki, ponury blok. Zgorzelec, rzecz jasna. Wiem, że jestem blisko granicy. W końcu dochodzę do mostu granicznego. Kamienice nad rzeką polskiej stronie zostały ładnie odnowione. Przechodzę na polską stronę, a tam martwo. Nieczynny sklep z papierosami, puste kamienice, brak ławek, bulwarów, na jednej z odnowionych kamienic wiele mówiący napis „Night Club”. Dalej domki jednorodzinne i szeregowe oraz wznoszący się nad wszystkimi innymi budynkami szary, posępny wieżowiec z wielkiej płyty. Brzegi po polskiej stronie zarośnięte, po niemieckiej utworzono kilkusetmetrową promenadę. Robię tak, jak większość turystów. Przechodzę na polską stronę i wracam na niemiecką. Wiem, co myślicie, znam historię Zgorzelca, ale ten kontrast naprawdę razi w oczy.
Inna sprawa, że moje pierwsze wrażenie co do polskiej strony było mylące, bowiem jak spojrzałem na mapę, kilkaset metrów od mostu zaczynają się ścieżki spacerowe nad Nysą Łużycką. Niemniej atmosfera akurat przy tym moście nie zachęca do wizyty w Polsce. Nie wiem, co można by poprawić.
Trochę przygnębiony wracam na dworzec.
Zobacz również:
Görlitz na weekend – praktyczny przewodnik
Z Görlitz krótka przejażdżka do Krzewiny Zgorzeleckiej. To wyjątkowo interesujące miejsce. Pociąg jedzie pomiędzy niemieckimi miastami Görlitz a Żytawą. Odcinek linii kolejowej wiedzie przez terytorium Polski. Wysiadam na stacji kolejowej w miejscowości Krzewina. Tuż za stacją znajduje się przejście graniczne – budka strażników zamieniła się w sklep z papierosami, artykułami monopolowymi oraz napojami energetycznymi, kładka i brama po niemieckiej stronie pozostały bez zmian.
Najpierw fotografuję stację Krzewina Zgorzelecka. Nie jestem sam, w tym samym czasie robią zdjęcia miłośnicy kolei poruszający się autem na zgorzeleckich numerach rejestracyjnych. Biorą mnie za Niemca, a ja nie wyprowadzam ich z błędu.
Kiedy robię zdjęcia dawnego szaletu dworcowego, po niemieckiej stronie rozlega się syrena alarmu przeciwlotniczego. Co jest? zastanawiam się. Syrena wyje przez około półtorej minuty. Może zabrzmi to dziwnie, jednak dźwięk brzmi wspaniale. Czyściutki, modulowany ciągły dźwięk.
Zobacz również:
Niezwykłe miejsca: Krzewina Zgorzelecka
W końcu przekraczam granicę. Pierwszy widok w Ostritz to opuszczone budynki po lewej stronie od przejścia granicznego. Dalej zarośnięty kanał. Po przekroczeniu kanału jakbym znalazł się w innym świecie – puste, spokojne miasteczko. Brukowane uliczki, domy pomalowane jasnymi barwami, niska zabudowa, cisza, spokój – coś pięknego. Spaceruję, delektując się atmosferą miasta, tak jak spacerowałem rok temu po Byczynie w województwie opolskim. Ciszę przerywa dźwięk syren wyjeżdżającego samochodu strażackiego, więc wyjaśnia się, skąd dochodził dźwięk syreny.
Dochodzę do rynku, głównej drogi przelotowej, następnie do kościoła. Niczym niezmącony spokój i pustka. Wszystko pozamykane, nikomu nigdzie się nie spieszy, czynna jest jedynie apteka przy rynku. Trudno uwierzyć, że w 2010 roku podczas powodzi Ostritz zostało zalane. Miasteczko jest piękne, ale nie ma tu za bardzo gdzie usiąść, a do klasztoru oddalonego o 3 kilometry nie chce mi się iść. Wracam więc niespiesznym krokiem na dworzec, gdzie przez 15 minut czekam na pociąg. Przed sklepikiem na granicy stoi odpicowana bryka właściciela, interes musi iść bardzo dobrze.
Zaplanowałem jeszcze zwiedzanie Hirschfelde. Nic nie wiem o tym miejscu, zaintrygowany widokiem ładnych domków wysiadam na najzwyklejszym przystanku. Idę ładną uliczką i po trzech minutach jestem na ryneczku. Podobnie jak w Ostritz czynna jest tylko apteka, pozostałe domy wyglądają na opuszczone, choć są ładne. Z Rynku odjeżdża właśnie autobus do Żytawy. Mógłbym na tym zakończyć swoją wizytę, postanawiam jednak pospacerować po tej miejscowości. Zabudowa całkiem ładna, ale nie ma tu nic do roboty. Apteka, dwie piekarnie, kieruję się w stronę kościoła z wieżą widoczną z daleka. Po ścieżce rowerowej jeździ sporo rowerzystów, często całe rodziny. Po 5 minutach dochodzę do kościoła. Z nudów spaceruję po uroczym przykościelnym cmentarzyku, próbując sobie wyobrazić kim byli pochowani ludzie, których poznam jedynie z imienia, nazwiska, daty urodzin i daty śmierci zapisanych na nagrobku. Kilka osób pielęgnuje groby, przy studni z wodą pitną ustawiono konewki, a do kościoła każdy może wejść. Na cmentarzu spędzam kolejne 10 minut.
Wracam na rynek. Nad Hirschfelde górują ogromne kominy elektrowni Turów po polskiej stronie granicy. Ruszam w stronę kominów, ale nie udaje mi się znaleźć ujęcia oddającego kontrast pomiędzy wioską a tymi kominami. Dochodzę do hurtowni piwa. Na murku pod hurtownią kilku miejscowych emerytów popija piwko i wymienia się plotkami. Stąd kieruję się do przystanku kolejowego, gdzie przez niecałe 15 minut czekam na pociąg. Oprócz mnie czeka jeszcze dwoje pasażerów, w tym młoda kobieta, która za nic ma zakaz palenia.
Słońce już dawno zaszło, chmurzy się. Pociąg szybko dowozi nas do Żytawy. Niestety, pociągi nie są skomunikowane i pociąg w stronę Varnsdorfu odjechał 10 minut przed przyjazdem pociągu z Görlitz. 50 minut na zwiedzanie. Idę na zakupy do Drogerie Markt. Kupuję herbatę, jeden suplement diety i batonik proteinowy. Wśród klientów głównie Czesi, jest też Polka z dzieckiem. Dziecko zainteresowane jest firmowym balonikiem, od kasjerki dostaje od razu dwa baloniki.
Wracam na dworzec. Nie zrobiłem planowanych zakupów w sklepie spożywczym, kupuję jedynie napój Mezzo Mix w automacie na dworcu. O 16:45 ma odjechać pociąg do Rybniště przez Varnsdorf. Na peronie tłum Czechów wracających ze świątecznej wycieczki. Dużo rodzin z małymi dziećmi.
Pociąg przyjeżdża planowo. Wsiadam. Pociąg stoi. O 16:50 pociąg nadal stoi. Udaję się do ubikacji. Podczas posiedzenia czuję, że pociąg rusza, ale nie w tę stronę, co trzeba. Zatrzymuje się po kilku sekundach. Po wyjściu z ubikacji dostrzegam przeciwną stronę peronu. Stoimy jeszcze przez 15 minut, dzieci zaczynają wrzeszczeć, w końcu zapada decyzja, że pociąg pojedzie do Liberca, ponieważ część osób nie zdążyłaby na ostatnie skomunikowanie na stacji Rybniště.
Ze względu na awarię innego składu nie wiadomo, czy pojedziemy i kiedy. Osoby jadące w stronę Varnsdorfu muszą wyjść z pociągu i czekać na instrukcje. Czekamy kolejne 10 minut, w końcu pracownicy firmy Trilex każą nam przejść na inny peron.
Około 17:25 podjeżdża skład zastępczy, który ma nas zawieźć w stronę Varnsdorfu. Kilkanaście osób wsiada do środka i nic. Stoimy. W końcu ruszamy o 17:45, czyli wtedy, kiedy powinien odjechać następny pociąg Liberec – Rybniště. Na stacji Grossschönau mijamy zepsuty pociąg do Liberca. W środku nadal siedzą pasażerowie.
Do Varnsdorfu dojeżdżamy około 18:00. Znów nie zdążę zwiedzić miasta przed zmrokiem. Dziś jest spokojniej. Żadnych podejrzanych osobników, sporo spacerowiczów, lokalny truciciel nie kopci, więc jest czym oddychać, Varnsdorf wydaje się dużo przyjemniejszy niż dzień wcześniej. Choć święto, to Lidl i Penny Market są czynne. Dzisiejszy spacer zaciera złe wrażenie z ostatnich dni.
Po zakupach szukam wietnamskiego bistra w innym miejscu niż wczoraj. Po około dwudziestu minutach znajduję. Lokal skromny, w środku dwie osoby, zaduch, woń spalonego oleju. Zamówienie przyjmuje miła Wietnamka. Zamawiam makaron z kurczakiem za 67 koron, nauczony doświadczeniem płacę odliczoną kwotą. Oprócz mnie w środku są jeszcze dwaj klienci, później przychodzą dwie osoby zamówić coś na wynos. Widać, że wszyscy się tu dobrze znają.
Po 10 minutach oczekiwania dostaję swoje danie. Porcja ogromna, o jedzeniu trudno coś powiedzieć, jest bez smaku, ale najadłem się i nie miałem kłopotów żołądkowych.
Idę do domu noclegowego. Tym razem swoje pierwsze kroki kieruję na recepcję, aby poprosić o dodatkowy koc. Wchodzę, patrzę na recepcjonistkę i… zaniemówiłem. Taka piękność, aż mi szczęka opadła z wrażenia. Recepcjonistka zagaduje, a ja nie mogę z siebie wydobyć słowa. W końcu proszę o koc (po czesku „deka”). Recepcjonistka zrozumiała, że chodzi mi o kołdrę, bo dziwi się, iż koleżanki źle przygotowały mi pokój. Chcę ją wyprowadzić z błędu, lecz jak na złość nie mogę sobie przypomnieć, jak jest po czesku „kołdra”. Przypominam sobie wszystkie słówka związane ze snem i sypialnią, tylko „kołdry” nie mogę sobie przypomnieć. Przez 5 lat właściwie nie miałem kontaktu z językiem czeskim, co czasami słychać.
Recepcjonistka idzie ze mną do pokoju sprawdzić, jak wygląda sytuacja. Po sprawdzeniu obiecuje przynieść drugi koc. Kiedy wychodzi, przypominam sobie, że kołdra to „přikrývka”. Za kilka minut słyszę pukanie do drzwi. Drżącymi rękami otwieram, a tam piękna pani trzyma drugą kołdrę. Chwilę rozmawiamy, dziękuję i żegnamy się. Nawet nie zapytałem o imię. Szkoda, bo zdjęcie z taką pięknością byłoby świetną pamiątką. W każdym razie była to najpiękniejsza kobieta, jaką widziałem podczas tej podróży, jako pracownica również zachowywała się profesjonalnie. Pochwaliłbym ją mailowo u przełożonego (to znaczy za drugą kołdrę, nie za urodę), ale pewnie takich pochwał zbiera dziesiątki miesięcznie, więc zrezygnowałem.
Jutro powrót, pakuję się. Mam dwie kołdry, idę do łóżka tradycyjnie o 21:30.
Dzień 4 – 29.09.2016 (czwartek)
W nocy budzę się znów o 2:55. Tym razem nie z zimna, tylko z powodu koszmaru sennego – śni mi się moja czeska uczelnia. Pod dwiema kołdrami jest cieplutko, szybko zasypiam i śpię do rana.
Rano wstaję o 6:00. Prysznic, sprzątanie pokoju, sprawdzanie, czy wszystko spakowałem. O 7:10 mam wychodzić, a tu coś mi się przypomniało. Ostatecznie wychodzę o 7:15, co oznacza bieg na stację kolejową. Znam skrót, kondycja już lepsza, natomiast wciąż nie potrafię rozpoznać, z którego miejsca dochodzi syrena pociągu. Pogoda przyjemna, świeci słońce, a ja to biegnę, to maszeruję i tak jak pierwszego dnia, dochodzę do ulicy Dworcowej, kiedy przejazd jest zamknięty, słychać klakson pociągu, a człowiek nie wie, jak daleko ten pociąg jest.
Ostatecznie doszedłem 3 minuty przed odjazdem pociągu. Ze mną wsiadło 6 osób. Bilet Euro-Nysa kupiłem u konduktorki. Podróż przyjemna, do Chrastavy obłożenie średnie, dopiero na stacji dosiada się sporo osób.
W Chrastavie do pociągu wsiada inna konduktorka firmy Trilex, jadąca służbowo do Liberca. Za stacją Machnin-Hrad obie konduktorki zamykają się w jedynej toalecie w pociągu. Wychodzą z niej dopiero po pięciu minutach, kiedy pociąg wjeżdża na stację Liberec. Po zadowolonych minach mogę się tylko domyślać, co działo się w toalecie.
Na przesiadkę w Libercu mam 10 minut. Biegnę na peron, z którego odjeżdża pociąg do Jeleniej Góry. Nie mam czasu na wizytę w holu głównym, z konieczności kupuję bagietkę w budce gastronomicznej na peronie. Bagietka wygląda okropnie, a opakowanie śmierdzi papierosami. Do Jeleniej Góry jedziemy Regio Spiderem w trakcji podwójnej.
Podróż przyjemna, trasa malownicza, po drodze wsiada i wysiada sporo wycieczek szkolnych. W tunelu przy granicy pociąg trąbi i gwałtownie hamuje. Bardzo wolno przejeżdża przez tunel, kiedy wyjeżdża, drżący ze strachu robotnik przytula się do ściany w specjalnym miejscu, gdzie w sytuacji zagrożenia można uciec przed pociągiem.
Po wjeździe na terytorium Polski zwraca uwagę bardzo ładna droga. Znacznie gorzej prezentują się stacyjki, choć te po czeskiej stronie wcale nie są jakieś rewelacyjne.
Pociąg kończy bieg na stacji Szklarska Poręba Górna. Kilkadziesiąt minut oczekiwania na pociąg przeznaczam na fotografowanie dworca i okolicy. Z punktu widokowego przed dworcem rozpościera się piękny widok, w okolicy kręci się sporo Czechów w różnym wieku. Sam dworzec Szklarska Poręba Górna z zewnątrz bardzo ładny, w środku wygląda przeciętnie. Niemniej czynna jest kasa, gdzieś znajduje się również toaleta.
Zobacz również:
Szklarska Poręba Górna – dworzec kolejowy
Do Jeleniej Góry jedziemy Impulsem 2 (tzw. Jaszczur) Kolei Dolnośląskich. Pociąg jedzie aż do Wrocławia. Podróż wygodna, ale ja wysiadam w Jeleniej Górze, bowiem różnica pomiędzy biletem Kolei Dolnośląskich a PKP Intercity z Jeleniej Góry do Wrocławia wynosi około 6 zł, a chcę się przejechać DART-em. Na jeleniogórskim dworcu zachwyceni Czesi fotografują wszystkie polskie pociągi.
Na stacji Jelenia Góra fotografuję remontowany dworzec. Kupuję bilety do Wrocławia oraz bilet na pociąg Wrocław – Katowice. Łącznie 61 złotych. Rozglądam się po dworcowych sklepikach, pstrykam kilka zdjęć i siadam chwilę na siedzeniach. Przez dworzec przechodzą SOK-iści – patrol trzyosobowy. Jeden z nich przez cały czas gapi się na mnie. Nie wiem, o co mu chodzi.
Zobacz również:
Jelenia Góra – dworzec kolejowy
Jelenia Góra – 10 najciekawszych miejsc i atrakcji
Siedzę przez parę minut, do odjazdu pociągu zostało około pół godziny, czas zrobić zakupy. Ceny na dworcu wydają mi się za wysokie, podążam do sklepiku pomiędzy dworcem a przystankiem autobusowym. W sklepiku jedna młoda ekspedientka obsługuje sporo osób, są też trzej SOK-iści czekający na hot-dogi. Tym razem wszyscy trzej gapią się na mnie. Zastanawiam się, co jest grane. Kupuję półlitrowy napój, kanapkę za 2,8 zł, do tego zamawiam zapiekankę z pieczarkami i szynką, chyba za 5,5 zł. Sokiści wychodzą, ja muszę czekać na zapiekankę.
Zapiekanka przeciętna. Ani dobra, ani zła, wystarczyła, aby na długo nasycić głód. Profilaktycznie wypiłem napój z probiotyków, w związku z czym nie obawiałem się żadnych kłopotów. Czeską bagietkę za 34 korony wyrzuciłem do kosza.
Po skonsumowaniu zapiekanki poszedłem prosto do podstawionego DART-a. Na nieszczęście system przydzielił mi znienawidzone miejsce przy stoliku i to jeszcze tyłem do kierunku jazdy. Mało miejsca na nogi, niewygodnie, parafrazując słowa z reklamy PKP Intercity „zapowiada się chujowa podróż”. Nasz odjazd filmował jakiś miłośnik kolei.
Podróż na koniec nie była taka zła. Z początku siedziało mi się bardzo źle, siedzenie wydawało mi się za twarde, później przyzwyczaiłem się. Pociąg IC Orzeszkowa jedzie z Jeleniej Góry przez Wrocław, Łódź i Warszawę do Białegostoku, zatrzymując się po drodze również w takich miejscowościach jak choćby Jankowice Wielkie.
Na stacji Wałbrzych Miasto do pociągu wparowała grupa kobiet w wieku 50-60 lat, sądząc po rozmowach, kuracjuszek wracających ze Szczawna-Zdroju. Osiem kobiet, a kiedy weszły do wagonu, wyglądało to tak, jakby tornado nawiedziło jakieś ciche miasto. Krzyki, harmider, panika, narzekanie. Panie męczą najpierw konduktora, potem kilku pasażerów, potrzebują pomocy z bagażami. Głośno rozmawiają, zachowują się po prostu jak kobiety na babskiej imprezie.
Jedna z nich usiadła naprzeciwko mnie, ale na szczęście była najspokojniejsza z całego towarzystwa.
Wysiadam we Wrocławiu, dwie panie z sanatorium również wysiadają. Uściski, pocałunki, wylewne pożegnania, uśmiechy, jakbym oglądał „Dzień Świra”.
Pociąg z Wrocławia do Katowic odjeżdża kilkanaście minut po przyjeździe pociągu IC Orzeszkowa. Znów pojadę w wagonie bezprzedziałowym. Obłożenie ponownie niemal stuprocentowe, siedzę przy uliczce, tym razem moją współpasażerką jest młoda kobieta o wyglądzie modelki. Jest to typ pewnej siebie kobiety, której boją się mężczyźni. Takiej to bałbym się powiedzieć nawet „dzień dobry”.
Pociąg jedzie bardzo szybko, choć jeszcze przed Brzegiem nabieramy opóźnienia. Współpasażerka wysiada w Gliwicach, do Katowic docieramy z dwudziestominutowym opóźnieniem.
Do odjazdu ostatniego dziś pociągu Kolei Śląskich do Oświęcimia pozostaje 80 minut. Idę na Rynek na Śląski Festiwal Piwa – ceny piwa mnie szokują, więc spaceruję dalej. Na koniec realizuję kupon zniżkowy na śniadanie w barze kanapkowym Subway, zamiast kawy prosząc o herbatę. Dowiaduję się, że za dwa dni będą nowe kupony, a śniadania przez cały dzień nie będzie w ofercie rabatowej.
Do Oświęcimia jedzie EN57 z nietypową tapicerką. Obłożenie średnie, po drodze nie dzieje się nic ciekawego. Z dworca w Oświęcimiu wracam do domu żałując, że podróż skończyła się tak szybko. W przyszłym roku będę chciał ponownie pojechać do Varnsdorfu i dokończyć zwiedzanie okolic.
Podsumowanie
Bardzo udana podróż. Dopisała pogoda, dopisało zdrowie, zwiedziłem sporo pięknych miejsc po niewygórowanych kosztach. Rozczarowały mnie Czechy – na tle Polski czeskie miasta już nie robią wrażenia, natomiast podróż czeskimi pociągami po lokalnych trasach to najlepsze, co może spotkać miłośnika podróżowania koleją.
Jeśli chodzi o relację, to starałem się pisać bez uprzedzeń oraz osobistych ataków. Varnsdorf wydał mi się brzydkim miastem, natomiast jako baza wypadowa jest bezkonkurencyjny. Na pewno pojadę jeszcze raz, aby porządnie zwiedzić to miasteczko i wyrobić sobie opinię na podstawie dłuższego pobytu.
Wielu czytelników pewnie zarzuci mi krytykę czeskiego jedzenia. Niestety, czeskie jedzenie jest niezdrowe i ciężkostrawne. Co do smaku – kwestia gustu. Mnie osobiście niezbyt smakuje. Bagietki kupione na dworcu w Libercu wyglądały fatalnie i wylądowały w koszu, natomiast bagietka z firmy Deli kupiona w dyskoncie Penny Market była smaczna. Jeżeli dopłaciłbym 20 koron za bagietkę na przykład z firmy Hame na dworcu, pewnie byłaby o wiele lepsza niż tańsza. Tak to już jest. To moje subiektywne odczucia.